O feminizm bez cenzury

Ten felieton jest próbą zbiorczej odpowiedzi na szereg dyskusji, w które się włączyłam albo zostałam niechcący włączona w związku z niedawną wygraną Weroniki Rosati w sądzie w procesie przeciwko znanemu reżyserowi i mniej udanemu pisarzowi, Andrzejowi Żuławskiemu. Na początek przedstawię moje stanowisko za pomocą sloganu: Jestem z Weroniką Rosati, gdy słusznie protestuje ona przeciw mizoginii, seksizmowi i wspieraniu męskiego przywileju, w kontekście życia i praktyk seksualnych oraz szerzej – na polu aktywności społecznej i kulturalnej. Jestem przeciw Weronice Rosati, gdy używa ona swego klasowego i politycznego przywileju, by w iście inkwizycyjnym stylu zwalczać wolność słowa i wygrywać spory o własny wizerunek ponad prawem. Mam wrażenie, że ta druga sytuacja miała właśnie miejsce w jej szeroko omawianym przez media sporze z Andrzejem Żuławskim.

Feminizm od wielu lat sięga po różne środki walki o równouprawnienie, o zmianę społeczeństwa na rzecz równości i różnorodności. Część feministek uważa, że najlepiej skupić się na gestach fasadowych i zabronić pornografii, prostytucji, ograniczyć wolność słowa oraz izolować się od męskiego świata na tyle, na ile to tylko możliwe. W tej wersji wszystkie kroki są dozwolone, należy sięgać po absolutnie wszelkie środki, łącznie z cenzurą prewencyjną, aresztowaniem nakładów książek przed ich upowszechnieniem, zniesławianie, pozaprawne naciski etc. Alternatywna i zdecydowanie bliższa mi opcja walki o równouprawnienie kobiet i mężczyzn oraz społeczeństwo egalitarne i tolerancyjne ogranicza stosowanie sądowych metod dochodzenia własnych praw do sytuacji skrajnych – przemocy, zbrodni, napastowania czy mobbingu. W innych sytuacjach, i zaliczam do nich również tworzenie niesmacznej fikcji literackiej, w której istnieje domniemanie, ale nie pewność, szkalowania czy zniesławiania – tu sugerowałabym raczej walkę na pióra, obronę dobrego imienia konkretnych kobiet oraz kobiet jako grupy poprzez kontratak, subwersję, parodię i ośmieszenie. Wydaje mi się, że w sytuacji, gdy Andrzej Żuławski pisze słabą powieść, pełną resentymentalnych idiosynkrazji, można mu za to serdecznie podziękować, szykując zmasowany nalot feministycznych replik, ale wzywanie sądu do rekwirowania powieści przed jej upowszechnieniem, wymuszanie kar i sankcji dla wydawców tylko dlatego, że być może ktoś domyśli się, że Weronika Rosati jest bohaterką złej książki, jest zdecydowanie ruchem, który działa przeciw niej samej, kobietom jako grupie, feminizmowi oraz społeczeństwu jako całości. 

Feminizm to także walka o seksualną i kulturową wolność kobiet. Jedna z pierwszych słynnych feministycznych powieści, Strach przed lataniem Eriki Jong, została okrzyknięta „pornografią” jeszcze zanim się ukazała. Istniały poważne zakusy na jej ocenzurowanie, a po publikacji całe Stany Zjednoczone zajęły się szkalowaniem jej autorki jako wrednej mizoginki, pornografki etc. Jedna z niewielu osób, które wypowiedziały się w obronie tej powieści oraz napisały pełen uznania list do jej autorki, był inny cenzurowany wcześniej pisarz, Henry Miller. Jong opisuje całe zajście w jego biografii, którą napisała trochę w dowód wdzięczności za ten symboliczny gest, a głównie z szacunku dla wolności seksualnej i wolności słowa. Diabeł na wolności, bo tak nazywa się ta powieść, jest dostępny po polsku, bo na szczęście nikt tej książki nie ocenzurował. I mam nadzieję, że wszystkie książki, tak Millera, jak i Jong, będą w naszym kraju dostępne, po pierwsze dlatego, że wierzę w wolność słowa, a po drugie dlatego, że gdyby nie ci państwo, wolność kobiet do wyrażania własnej seksualności, w piśmie i w życiu, byłaby o wiele mniejsza. 

Wracając do Rosati. Uważam, że aby bronić własnego dobrego imienia oraz sprawy kobiet, nie należy robić z siebie idiotki i sądownie podkreślać, że jest się bohaterką opisywaną przez złego i ewidentnie sfrustrowanego pisarza. Ten ruch jest gwoździem do trumny mojej kobiecej solidarności. Nie chcę, żeby ruch feministyczny był cenzorski, nie chcę też, żeby był głupi. Do tego jeszcze wykorzystywanie rodzinnych koneksji i pozycji klasowej w sądzie, który powinien być neutralny, i, na litość boską, działać zgodnie z prawem, woła o pomstę do nieba. Dzięki Helsińskiej Fundacji Praw Człowieka działania takie, jak wykorzystane w tym procesie prewencyjne zatrzymywanie dzieła (tu: wydrukowanego nakładu książki) zostały niedawno uznane za niekonstytucyjne. Dlaczego w takim razie sąd w oparciu o tę praktykę feruje wyroki? Czy chcemy, żeby wszystkie książki były prewencyjnie aresztowane, bo komuś może się nie spodobać sposób, w jaki on/a albo grupa, do której przynależy, może jest tam opisana?

Swego czasu zareagowałam wściekłością na sposób, w jaki Agnieszka Drotkiewicz posłużyła się znieważeniem ruchu kobiecego do tego, by zbudować charakter głównej postaci swojej powieści. Dziś bardziej lubię twórczość tej pisarki i cieszę się, że może ona wydawać swoje powieści oraz felietony, które bywają naprawdę super. Cieszę się jej wolnością oraz tym, że nie upominałam się o zakaz szkalowania bliskiego mi środowiska, tylko o lepsze pisarstwo. Teraz zrobiłabym dokładnie tak samo, ale z większą życzliwością i poczuciem humoru. 

Podobnej refleksji życzę pro-cenzorskim koleżankom „w łonie feminizmu”, bohaterce skandalu oraz wszystkim, którzy ją popierają. Seks – tak! Wolność słowa – tak! Seksizm i resentyment – nie! ALE BEZ CENZURY!

Ewa Majewska

Kryzys męskości, nędza dziennikarstwa

Ilustracja: Patricija Bliuj-Stodulska

Ilustracja: Patricija Bliuj-Stodulska

Kilka tygodni temu zwierzałam się na tych łamach z optymizmu, jaki ogarnął mnie po deklaracji Leszka Millera, że kandydatka Sojuszu Lewicy Demokratycznej na prezydenta to pani Ogórek. Teraz mam podobne powody do radości – prawicowe media pokazały niezbicie, że nie mają żadnych argumentów ani sposobów na to, by zaszkodzić posłance Annie Grodzkiej w kandydowaniu na prezydenta. Jeżeli bowiem chodzenie w dresie po domu, jeżdżenie białym peugeotem, wychodzenie z domu o 7 rano albo mieszkanie z kobieta to jedyne argumenty, jakimi dysponują pseudodziennikarze tygodnika “wSieci”, to możemy się tylko cieszyć. W taki bowiem sposób nikt o zdrowych zmysłach nie próbował jeszcze zaszkodzić komukolwiek w wyborach prezydenckich. Co więcej – w związku z tym, że – jak wieść niesie – osoby z otoczenia pani posłanki deklarują wolę walki o odszkodowanie – może się okazać, że faceci z sieci nie tylko Annie Grodzkiej nie zaszkodzą, ale jeszcze szczodrze wesprą finansowo jej kampanie. Czego można sobie tylko życzyć. 

Po rozum do głowy powinien pójść również poseł Palikot, i zamiast kandydować w sytuacji, która oznacza dlań jedynie szansę na przegraną, mógłby raczej rozważyć, jak wesprzeć (finansowo!) kampanię Anny Grodzkiej, skoro sam już wygrać nie może. 

Prof. Monika Płatek już wyśmienicie wyjaśniła, dlaczego faceci z sieci nie tylko się mylą, ale też ośmieszają siebie, swoje pismo i w ogóle dziennikarstwo. Ja chciałabym w związku z tym wyjaśnić, dlaczego Anna Grodzka wydaje mi się nie tylko najlepszą posłanką, ale także wyśmienitą kandydatką na urząd Prezydenta RP. 

Przede wszystkim – posiada doświadczenie pracy w centralnej instytucji publicznej. Jest kobietą oraz przedstawicielką wyjątkowo ostro dyskryminowanej mniejszości – co czyni ją wrażliwą na problemy osób wykluczonych oraz godną rzeczniczką wszystkich pokrzywdzonych. 

Po drugie – i chyba najważniejsze – Anna Grodzka jest jedną z niewielu posłanek oraz na razie jedyną kandydatką na prezydentkę, która zajmuje się problemem biedy, społecznego wykluczenia i otwarcie wspiera dochód gwarantowany. Będąc taką osobą, Grodzka działa na rzecz wiekszości Polek i Polaków, czyli osób, którzy mają niskie dochody, bezrobotnych, biednych i wykluczonych. 

Grodzka ma też niebywałe zdolności dyplomatyczne, co akurat na stanowisku głowy państwa, o funkcjach głównie reprezentacyjnych, jest atutem kluczowym. Przez lata opluwania i poniżania przez “kolegów” posłów i posłanki prawicy, przez pseudo-media i ludzi kościoła najróżniejszego szczebla, Grodzka dała się poznać jako osoba, której nie można wyprowadzić z równowagi, która z ogromną klasą, empatią i kompetencją działa nawet pod najbardziej haniebnym obstrzałem. 

Jako posłanka, Grodzka skupia się na problemach pracy, bezrobocia i bezdomności, zabiera również głos w kwestiach związanych z płcią, seksualnością oraz problemami osób transseksualnych. Podczas konferencji o cenzurze i płci w Zachęcie w 2013 roku Grodzka zwróciła uwagę na to, że posługujemy się w gruncie rzeczy błędnym słownictwem odnośnie pracy. “Pracodawca” to przecież osoba, która daje pracę – robotnik, a “pracobiorca” to ten, na rzecz kogo przekazuje się pracę, czyli osoba zatrudniająca. Podczas tejże konferencji Anna Grodzka spytała mnie również, czy to już czas, by budować partię socjalistyczną, taką, która reprezentować będzie ludzi pracujących, biednych, nieposiadających, której znaczną część stanowić będą mniejszości i kobiety. Wtedy wydawało mi się, że jest na to trochę za wcześnie. Teraz – po spektakularnych porażkach Palikota i Millera, zdecydowanie uważam, że czas na lewicę, Zielonych i Anne Grodzka. Jeśli nie teraz, to kiedy? Jeśli nie Anna, to kto? 

Ewa Majewska

Noworocznie – zielone światło od Millera

Gdyby prawica poszła po rozum do głowy, zapewne w wyborach prezydenckich wystartowałaby Hanna Suchocka – była premier, posłanka, wykładowczyni, prawniczka, była ambasadorka (w Watykanie), osoba ciesząca się autorytetem tak w kręgach konserwatywnych, jak i neo- i umiarkowanie liberalnych. Byłaby też ona godną przeciwwagą dla aktualnie nam panującego, i ogólniej – propozycją, która mogłaby być interesująca.

Wiele wskazuje na to, że Leszek Miller wybrał swoją lewicową kandydatkę na prezydentkę RP, Magdalenę Ogórek, na wzór i podobieństwo Hanny Suchockiej, tylko trochę słabszą merytorycznie pod względem wiedzy i doświadczenia. Pani Ogórek jest bardzo ładna. Młoda, sympatyczna, choć i tu nie do końca, gdyż mimo że naprawdę interesuje się klerem i Watykanem, to informacje o feminizmie czerpie chyba z brukowców, czego świetnie dowodzi napisany przez nią 9 miesięcy temu artykuł – riposta Magdalenie Środzie, dotyczący Chazana i rzekomej „inkwizycji feministycznej”. Wydaje mi się, że jeśli nowa kandydatka mówi o nadmiernym zainteresowaniu feministek wykonywanymi w Polsce aborcjami, to należałoby jej chyba wytłumaczyć jedną rzecz. A mianowicie: skoro spośród 200 000 wykonywanych w Polsce rocznie zabiegów przerywania ciąży, feministki dyskutowały o jednej (Kasi Bratkowskiej), to jest to relatywnie mało. Skądinąd uważam również, że Panią Ogórek należałoby też skierować na kurs matematyki, statystyki i jakiejś socjologii dla początkujących. Nie zaszkodziłby też jakiś kurs w zakresie praw człowieka i gender studies, ponieważ diagnoza, jaką stawia pani Ogórek tak feminizmowi, jak i polskim kobietom w ogóle, jest po prostu fałszywa.

Osobiście uważam, że Leszek Miller niechcący wyświadczył polskiej prawdziwej lewicy ogromną przysługę. Pokazał nam wszystkim bowiem, że poszukiwanie jakiegoś nowego sojuszu, polskiego wariantu greckiej Syrizy – partii jednoczącej radykalną lewicę i zielonych, ale nie stalinistów, jest dziś koniecznością.

Oczywiście – taka koalicja potrzebuje dobrych kandydatek i kandydatów. Myślę, że część osób z ruchów miejskich mogłaby się tu zastanowić… Prezydentki widzę dwie – Annę Grodzką i Wandę Nowicką. Proponowałabym jednak nie powtarzać błędu SLD i nie wystawiać kandydatki, która łaje feministki oraz która zapewne dużo lepiej sprawdziłaby się jako ambasadorka RP w Watykanie. Pewien bagaż lat i politycznych doświadczeń na tym stanowisku nie zaszkodzi, niemniej skoro Litwa może mieć prezydentkę lesbijkę – USA – Afroamerykanina, myślę, że nie mamy się czego obawiać.

Facet, który wychował się w szlacheckiej rodzinie, za młodu głównie polował, a dziś głównie się serdecznie uśmiecha, może być dla naszego kraju oraz jego mieszkanek i mieszkańców reprezentantem nieco słabszym, niż przedstawicielka grupy opresjonowanej – czy będzie to Nowicka – dalsze atuty to oczywiście doświadczenie, kompetencja i ogłada; czy Anna Grodzka – która trzyma nieco bardziej radykalnie lewicowy kurs, jest totalnie zaangażowana w sprawy biedy i bezdomności oraz bodaj jako jedyna parlamentarzystka kompetentnie wypowiada się o dochodzie gwarantowanym innych rozwiązaniach bliskich sercu radykalnej lewicy.

Jak chyba widać, nie dowodzę tutaj, że tylko prezydentura, wygrana w wyborach parlamentarnych czy inne formy instytucjonalnej polityki są jedynym sposobem zrobienia jej skutecznie. Uważam jednak, że wobec groźby dalszej klerykalizacji, neoliberalizacji i wyzysku, należy wreszcie zaproponować lewicową alternatywę. Pani Ogórek jest dla nas jak zielone światło w tej sprawie. Do roboty.

Ps. Jak wymyślałam tytuł tego felietonu, przypomniały mi się wspomnienia Eriki Jong, autorki feministycznej biblii lat 70, „Strach przed lataniem”, o Henrym Millerze, otóż, jak autorka ta dowodzi w jego biografii, Miller po ukazaniu się jej książki przysłał jej list z serdecznymi gratulacjami samodzielności, stylu, odwagi. – no tych wielu rzeczy, których autorka feministyczna naprawdę potrzebuje. I co myślę o tym teraz?? Cóż, jaki kraj, taki Miller.

Ewa Majewska

Moja Mama gratuluje Robertowi Biedroniowi wygranych wyborów

Ewa Majewska

Wczoraj wieczorem, gdy jeszcze wyniki wyborów nie były przesądzone, złożyłam Robertowi serdeczne gratulacje okraszone utworem z Gwiezdnych Wojen, który nie jest Marszem Imperium. Dopiero, gdy to zrobiłam, dotarło do mnie, jak przełomowe będzie to wydarzenie, jak wiele symbolicznie jednak zmieni się w Polsce, gdy na prezydenta miasta do niedawna wojewódzkiego wybrany zostanie jeden z współzałożycieli (tak się poznaliśmy) Kampanii Przeciwko Homofobii i jej wieloletni prezes, jeden z najbardziej aktywnych, pracowitych i kompetentnych posłów na sejm RP oraz nie ukrywający swych lewicowych poglądów gej. Politycznie rzecz biorąc Robert jest przedstawicielem czegoś, co w normalnych warunkach nazwalibyśmy socjaldemokracją – lewicy instytucjonalnej, ale też antywojennej, antyneoliberalnej oraz obyczajowo postępowej, zaprzeczeniem zdewociałych dziadów z SLD, którym wydaje się, że na (re)sentymencie można dziś jeszcze cokolwiek zwojować. Przypomnę, że SLD nie miało ochoty zapewnić ani Biedroniowi, ani Wandzie Nowickiej, aktualnie wicemarszałkini Sejmu, dobrych miejsc na listach. Myślę, że teraz niektórzy z tych panów plują sobie w brodę. Biedroniowi wróżono, że nie ma on szans ze swoja otwarcie gejowską postawą, że jest za młody, że brak mu doświadczenia, i tak dalej i tak dalej. Okazało się, że wygrała solidarność i nadzieja na zmiany, że w biednym i sprowincjonalizowanym po zmianie systemu województw Słupsku może przebić się kandydat kontrowersyjny, ale zwracający uwagę na kwestie społeczne, antywojenny i sympatyczny. To naprawdę dobry wybór i szansa na zmiany – nie tylko dla Słupska, ale dla całego kraju.

Dziś rano najpierw sprawdziłam wyniki wyborów w Słupsku (yes!!!!) oraz pocztę. A tam – list od mojej Mamy, którą zacytuję, bo myślę, że to naprawdę są ważne słowa, nie tylko dla mnie: Kochanie! Gratuluje (…) wygranej Roberta Biedronia na prezydenta Słupska! Powieje nowym i mam nadzieje, że to może też pozytywnie oddziaływać na naszego prezydenta Gdańska. (…) Jednak wygrana Roberta na pewno wniesie do polityki coś nowego.” Myślę, że samych tych słów nie trzeba komentować. Do ich wplecenia w felieton zachęcił mnie Tomek Kitliński, autor wydanej niedawno książki o demokracji jako gościnności, Democracy! A Philosophy of Horror, Hope & Hospitality in Art & Action”. oraz współautor, wraz z partnerem, kuratorem i teoretykiem sztuki, Pawłem Leszkowiczem, książki Miłość i demokracja”, z której uczyłam się (czas jeszcze pokaże, na ile skutecznie)  zasad demokracji i gościnności, również w nauce. 

Zwerbalizowany w prywatnej korespondencji entuzjazm mojej Mamy odnośnie wygranej Roberta, odnośnie szans i możliwości, jakie przyniesie ta prezydentura, mógłby na zawsze pozostać moją prywatną sprawą, ewentualnie stać się także elementem plotki czy anegdotki, jaką dzielilibyśmy się między znajomymi. Dzięki sugestii Tomka Kitlińskiego już tak nie będzie, entuzjazm mojej Mamy, jej absolutnie niestereotypowe gratulacje dla geja, który właśnie został pierwszym lewicowym prezydentem miasta w Polsce, stanie się sprawą publiczną, dołączy do szeregu spraw i kwestii publicznych, stanie się też głosem w nieco innym sporze, mianowicie o to, co myślą kobiety powoli zbliżające się do wieku seniorek, z których wiele skądinąd popierało Roberta w Słupsku, na miejscu, pomimo rozpowszechnionego w Polsce stereotypu o zacofaniu” i konserwatywnych upodobaniach prowincji. 

Postanowiłam przyjrzeć się postawie mojej Mamy oraz ją upublicznić między innymi dlatego, że z tego, co ciągle słyszę, nie jest ona typową postawą w Polsce, choć – jak pokazało zwycięstwo Roberta w Słupsku – może niebawem będzie. Moja Mama to osoba wrażliwa i otwarta, która na hasło Mamo. Zakochałam się, i jest to dziewczyna” odpowiedziała najpiękniej, jak można sobie wyobrazić, mówiąc: Dziecko, bardzo się cieszę, że jesteś szczęśliwa”. Mama dzwoniła do mnie z Irlandii, żeby powiedzieć, że wraz z mężem totalnie kibicowali Conchicie Wurst podczas Eurowizji. Mama jest też osobą, która, gdy zobaczyła, jak z kolegami szykujemy protest pod Stocznią Gdańską na rzecz praw pracowniczych i wypłaty zaległych od wielu miesięcy pensji, była wzruszona, że wspieramy robotników. Myślę, że takich Mam jest w Polsce na pewno więcej, niemniej – na zachętę, a trochę też okolicznościowo – pomyślałam, że warto będzie przytoczyć te jej słowa za jej życia, akcentując nie tylko swobodę i życzliwość, z jaką zareagowała na nieheteronormatywny afekt własnej córki, ale też po to, by otworzyć nowy wątek myślenia o tym, co to znaczy „publiczne” i w jaki sposób oraz przez kogo jest to definiowane. 

Jak przypomniała nam w niedzielę goszcząca na seminarium „Art and Public Sphere” dr Monika Bobako, skądinąd świetna specjalistka od filozofii polityki, w klasycznej teorii sfery publicznej, sformułowanej już w 1962 roku przez Jurgena Habermasa, ogólność i powszechność tego, co stanowić ma przedmiot publicznej debaty, stanowiącej z kolei trzon aktywności w sferze publicznej, wielokrotnie stawała się przedmiotem feministycznej krytyki choćby dlatego, że kontekstowe i partykularne kwestie podnoszone często przez kobiety, dotyczące ich bliskich, pracy czy przemocy domowej, były wypierane przez lata męskiej dominacji w społeczeństwie i kulturze. Nieoczekiwane wtargnięcie głosu mojej mamy, której przedmiotem zainteresowania nie jest prima facie dobro publiczne czy inny ogólny i uniwersalny problem, ale dobro i szczęście jej własnej córki, nie będzie traktowane serio w żadnej klasycznej debacie publicznej konstruowanej podług klasycznego mieszczańskiego wzorca. Stanie się natomiast ważnym elementem wszędzie tam, gdzie wobec hegemonicznej i mainstreamowej sfery publicznej budują się, jak je niegdyś nazwała Nancy Fraser, „kontrpubliczności podporządkowanych innych”. 

Kontrpublicznościami stają się wszelkie takie sytuacje, które przeciwstawiają się hegemonicznej narracji, prowadząc do dyskusji, oporu i redefinicji kluczowych kategorii obszaru politycznego. Moja Mama obwieszczająca, że w kontekście mojej miłości do innej kobiety (a nie do mężczyzny) interesuje ją wyłącznie to, czy będę szczęśliwa, nadaje swojemu partykularnemu zainteresowaniu szczęściem własnej córki ciekawą „zapowiedź generalizacji”, interesujący potencjał uniwersalizacji prymatu troski o (nieheteronormatywne) szczęście nad troską o zgodność z tradycją, i w tym sensie otwiera nowe potencjały. 

Kilka lat po interwencji Nancy Fraser autorzy tacy, jak Michael Warner czy Lauren Berlant zaczęli poszukiwać alternatyw dla tradycyjnych sfer publicznych, znajdując je właśnie w przestrzeniach nieheteronormatywnych, takich jak pikiety, kluby, ruchy społeczne czy inicjatywy typu Act Up! W Polsce brzmi to zupełnie niewiarygodnie, ale żyjemy w czasach, w których o tym, co stanie się przedmiotem publicznej debaty, nie decydują już wyłącznie biali, zamożni, heteroseksualni mężczyźni po 50-tce, ale znacznie więcej osób, nawet jeżeli w przypadku wielu z nich nadal niestety udział w tym, co publiczne, wiąże się z pewnymi ograniczeniami. 

Nie wiem, jaka jest Mama Roberta Biedronia, i nie o to tu przecież chodzi. Ale mam nadzieję, że naszą sferą publiczną zasilą niebawem również i takie głosy, jak mojej Mamy, z której – jeśli tego jeszcze nie powiedziałam, to teraz to powiem, JESTEM BARDZO DUMNA! – i której słowa może ośmielą również inne Mamy i Córki oraz w ogóle – osoby – do odwagi na polu przekraczania i demontażu tego, co publicznej i tego, co prywatne, dla ogólnego dobra wszystkich. Czego sobie i Wam życzę. 

Więcej o sferach publicznych oraz kontrpublicznościach na seminarium „Art and Public Sphere” oraz w liście lektur, do których czytania serdecznie zachęcam! 

Na marginesie głupot z Rzepy, czyli felieton na 11 listopada

Na portalu Rzeczpospolitej na temat Antify od co najmniej roku wypowiada się niejaki Wiktor Ferfecki. Za każdym razem chodzi mu o to, że Antifa szykuje się do walki z faszyzującymi bojowkami kibiców czy nacjonalistów. Styl Ferfeckiego jest niepowtarzalny, wiec pozwolę sobie przybliżyć go również Czyteniczkom Codziennika Feministycznego. Na początku artykułu, który już obudził zainteresowanie i radość internautów, Ferfecki stawia dramatyczne pytanie: “Antyfaszyści trenują pod okiem mistrza sztuk walki. Czy grozi nam rosnąca lewacka ekstrema?”

Na to pytanie niestety znamy odpowiedź i brzmi ona: niestety nie. Dlaczego niestety? Otóż dlatego, ze gdybyśmy na taką lewacką ekstremą mogli liczyć, być może nie zabito by Maxwella Itoyi oraz szeregu innych migrantek i migrantów; gdyby w Polsce działała lewacka ekstrema, białostoccy naziści może nie paliliby uchodźcom drzwi do domów, nie smarowaliby swastyk na żydowskich nagrobkach, a prokuratorzy/rki być może nie twierdziliby/łyby, że swastyki to “starożytny hinduski symbol szczęścia”, jak sprytnie zauważył prokurator z Białegostoku, którego skądinąd ominęły jakiekolwiek sankcje. Gdyby w Polsce działała lewacka ekstrema, osoby o ciemnym kolorze skóry, kobiety, homo – i transseksualiści/stki nie baliby się i nie bałyby się może chodzić po ulicach.

W artykule Ferfeckiego jednak na tego typu wątpliwości nie ma miejsca. Następuje w nim natomiast pełna lęku i przerażenia analiza tego, czy i ile faktycznie nauczyli się młodzi/e polscy/kie antyfaszyści/stki od Petera Irvinga, brytyjskiego zawodnika i trenera mieszanych sztuk walki, który ma poza tym, jak pisze wstrząśnięty Ferfecki, “jawnie lewicowe poglądy”. Dla Ferfeckiego mienie lewicowych poglądów to najwyraźniej kompletny szok, wiec warto może podkreślić, że historycznie rzecz biorąc lewica zawsze była w polityce obecna i miejmy nadzieję, że zawsze będzie, przede wszystkim dlatego, że jest to polityczna opcja upominająca się o najbardziej poszkodowanych, w przeciwieństwie do frakcji prawicowych, skrajnych czy umiarkowanych, które zwracają się zawsze przeciw biednym i dyskryminowanym biorąc w obronę klasy posiadające i ich kapitał.

Opór wobec faszyzmu – najbardziej zbrodniczej ideologii, jaką udało się wygenerować ludzkości – nie cieszy się najwyraźniej szczególną estymą Ferfeckiego. Zbrodnie rasizmu, nacjonalizmu, uprzedzenia religijne, seksizm czy homofobia zapewne nie spędzają mu snu z powiek. Wydaje się on co więcej uważać, że między faszyzmem a antyfaszyzmem istnieje jakaś przyrodzona symetria, że jedno i drugie to jakieś ekstrema, wobec których rozsądna postawa jest po środku.

Tymczasem między faszyzmem a antyfaszyzmem nie ma żadnego złotego środka. Nie można być trochę faszystą i nadal być w porządku. Faszyzm – żądanie likwidacji wszystkich innych niż biała rasa panów; system myślenia I działania oparty na re-sentymentalnej zawiści wobec każdego, kto jest albo choćby wydaje się inny, system tępienia wszystkiego, co nie mieści się w normie, system hierarchii bez wartości, w którym nie ma półcieni, system porządku, w którym nie ma wątpliwości, system nagiej przemocy wreszcie – faszyzm nie może być umiarkowany. Z faszystami/stkami się nie dyskutuje nie tylko dlatego, że nie wypada, choć zdarzają się osoby stosujące tego typu bojkot, ale przede wszystkim dlatego, że faszyzm zabija – nie tylko Żydów, homoseksualistów/ki, Romów/ki, “untermenschów” (czyli między innymi Polaków), ale także wolę i umiejętność jakiejkolwiek dyskusji. “Na wymianie poglądów zawsze tracę” – pisał niegdyś Antoni Słonimski i miał na myśli przede wszystkim tych, których jego przyjaciel Julian Tuwim nazwał w wierszyku “Mój dzionek” “głupimi, endeckimi pismakami”.

Faszyzm, ideologia wykluczenia i ostatecznie również unicestwienia wszystkiego, co inne, nie jest stopniowalny podobnie, jak nie jest stopniowalna zbrodnia – nie można kogoś częściowo zabić albo “trochę” zgwałcić. Wobec faszyzmu nie istnieje – i nie ma sensu udawać, że jest inaczej, bo jest to nie tylko śmieszne, ale również bardzo niebezpieczne – żadna możliwość stopniowania.

Ludzie, którzy faszystami/kami nie są, mogą zachowywać się jak obserwatorzy/rki zbrodni – nie przeciwstawiając się, de facto ułatwiać jej wykonanie, albo jak przeciwnicy/czki faszystów/ek. Bez względu na to, czy czujemy się spadkobiercami Hegla czy Spinozy, czy mieszkamy na skłocie, czy w willi na Mokotowie – akurat antyfaszyzm może, i historycznie bywał, – praktykowany przez osoby wywodzące się z wszystkich klas i grup społecznych. Nie ma przepisu na wzorcowego antyfaszystę albo wzorcową antyfaszystkę. Jest tylko jedna reguła – nie zgadzać się na faszyzm. Antyfaszystką jest tak samo sprzedawczyni w sklepie, która stara się, żeby imigrantka była tak samo dobrze traktowana, jak osoba zachowująca się jak obywatelka, jak i nauczycielka, która nie lekceważy w klasie uczennic i uczniów słabiej władających językiem polskim, jak i młodzi mężczyźni i kobiety trenujący na skłocie techniki walki. Oraz wszyscy ci, którzy nie zawahają się tych umiejętności użyć w sytuacji, gdy zagrożona/ y jest on/a czy ktokolwiek inny/a.

Ferfecki z przerażeniem pisze, że “Członkowie Antify regularnie zakłócają imprezy organizowane m.in. przez skrajną prawicę”. Ja tam jestem z antify dumna, że te “imprezy” przerywa. Hasła “Polska dla Polaków”, czy “chłopak i dziewczyna to normalna rodzina” na ogół nie wróżą mi nic dobrego, a do tego skandowane są przecież nie dla zabawy, tylko po to, żeby umocnić wśród narodowców poczucie wspólnoty w nienawiści, jakiejś wypaczonej miłości do kraju, która skutkuje nienawiścią do wszystkiego, co wobec jakiejś wizji narodu “inne”. Jako osoba kilkukrotnie pobita na ulicy za to, że ktoś uznał mnie za Żydowkę, Rumunkę czy “brudaskę”, nie mam ochoty bezczynnie czekać, aż chłopcy narodowcy zrobią ze mnie miazgę. I jestem naprawdę wdzięczna osobom z antify za to, że podczas kilkudziesięciu demonstracji antyfaszystowskich w miastach w całej Europie, tworzyli skuteczna zaporę miedzy osobami, które nie są w stanie się same obronić, jak np. ja, a faszystami/kami.

Jeśli Warszawa jest dziś jedną z najbardziej lubianych stolic Europy, a nie obozem pracy, jakim miała się stać zgodnie z planami faszystowskich architektów, to miedzy innymi dlatego, że znalazło się na świecie wystarczająco dużo przeciwników i przeciwniczek faszyzmu, że antyfaszyzm, również w swojej zbrojnej wersji, okazał się od faszyzmu silniejszy. (zobacz projekt Aleki Polis “Wartopia” )

Osobiście przyznam, że każdego 11 listopada kiedy uczestniczę w demonstracjach czy blokadach antyfaszystowskich, jestem dumna, że nadal udaje się znaleźć ludzi, którzy otwarcie i bez żenady deklarują się jako antyfaszyści i antyfaszystki. Dzięki tym właśnie osobom Czeczenki, Iranki czy Afrykanki mogą się w Polsce przynajmniej czasem czuć bezpiecznie, podobnie jak dzięki antyfaszystom niemieckim, austriackim czy amerykańskim bezpieczniej czuli się imigranci i imigrantki z Polski. I tak dalej i tak dalej.

Budowanie jakiejkolwiek symetrii miedzy antyfaszyzmem i faszyzmem to działanie sugerujące, że możemy obok siebie postawić Hitlera i Korczaka, Eichmanna i Hannah Arendt, Reinefartha i Bartoszewskiego, bo przecież jeśli Korczak, Arendt i Bartoszewski byli przeciwnikami faszyzmu, to stanowili jedynie drugi biegun tego pseudorównania ekstremizmów, na którym Ferfecki zarabia na swój, zapewne gorzki, kawałek chleba. Hołdując takiemu myśleniu nie tylko bierzemy rozbrat z logiką i zdrowym rozsądkiem, ale przede wszystkim budujemy uzasadnienie dla akceptacji faszyzmu jako ekstremizmu rzekomo niegroźnego.

Delegitymizując w najlepsze te osoby, których wysiłkowi wiele słabszych i wykluczonych zawdzięcza bezpieczeństwo i spokój w czasie, gdy faszyści/stki grasują po ulicach stolicy i innych miast, Ferfecki ustawia się w szeregu tych, którzy z krzywym uśmieszkiem patrzyli na wywózki Żydów albo wręcz sami donosili na nich do Gestapo. Nie wiem, czy red. Ferfecki pamięta 11 listopada 2011 czy 2012 roku. Zapewne wziął sobie wtedy urlop, bo przecież nie będzie się wygłupiał blokując uzbrojonych w bejsbole i kamienie faszystów żądających Polski dla Polaków i krzyczących do przeciwników “zrobimy z wami to, co Hitler z Żydami”. Ja pamiętam zwłaszcza 11 listopada 2011. Płakałam patrząc na setki młodych faszystów/ek atakujących właściwie każdego, kto im się nie podobał. Płakałam ze wstydu i bezsilności, bo nie miałam siły się im przeciwstawić, bo nie było nas wystarczająco dużo, by tę demonstrację siły, przemocy i nienawiści zatrzymać. Płakałam, bo policja oddała faszyst(k)om miasto, które inni/e faszyści/tki kilkadziesiąt lat wcześniej zamienili w cmentarzysko. Płakałam dlatego, że dureń Ferfecki czy inni jemu podobni przez kolejne tygodnie zarabiali pisząc swoje haniebne brednie i nie było żadnego w Warszawie większego czasopisma ani rozgłośni, które nie dałoby się wciągnąć w tę perfidną metaforykę symetrii ekstremizmów, w której zanikają wszelkie różnice, zaś ci, którzy zadają przemoc, traktowani są tak samo, jak ci, którzy się przed tą przemocą bronią. Zanim zaczęłam płakać, odstałam najpierw na mrozie jakieś cztery godziny po to, żeby policja zatrzymująca legendarną już dziś “niemiecką antifę” nie czuła się kompletnie bezkarna. Po obejrzeniu materiałów z całego zajścia dochodzę do wniosku, że powinnam była raczej pomóc antifie uciec. Ale przynajmniej nasi koledzy i koleżanki nie zostali dodatkowo pobici.

Chciałabym serdecznie podziękować panu Ferfeckiemu za to, że był łaskaw zwrócić uwagę na to, że podczas dnia niepodległości dochodzi na ogół w Warszawie do aktów przemocy. Chciałabym go jednak niniejszym bardzo serdecznie poprosić, żeby – mając w pamięci społeczną misję mediów oraz konieczność choćby pobieżnego dostosowania pracy dziennikarskiej do bazowych wymogów etyki – takich, jak prawdomówność czy uczciwość – nie wypisywał z łaski swojej artykułów, które nie tylko ośmieszają jego profesję, ale stanowią również argument na rzecz faszyzmu. Bo akurat tego po prostu, zwłaszcza w Warszawie, robić nie wypada.

Kilka słów w sprawie tzw. tekstu Piotra Bernatowicza o „Golgota Picnic” i obrończyniach tej sztuki

„Niech się ciężarem tym ze mną podzieli któryś z rodaków. Moj boże, iluż tam siedzi głupich, endeckich pismaków” J. Tuwim, Mój dzionek

W pewne czwartkowe popołudnie czytałyśmy z moją partnerką to, co napisał o „Golgota Picnic” Piotr Bernatowicz. Nie był to, jak się okazało, najlepszy pomysł na spokojne zjedzenie obiadu. Oprócz tego bowiem, że po raz kolejny patrzyłyśmy na to, jak nie znany bliżej nikomu autor znad Wisły szarżuje na dość jednak wybitnego dramaturga i reżysera z Argentyny, który – w przeciwieństwie do naszego rodaka nie wikła się w małostkowe pretensje środowiskowe, tylko podejmuje kwestie i tematy uniwersalne, niewiarygodnie męczyłyśmy się, a zwłaszcza ja męczyłam się, czytając, jak niemający na swoim koncie żadnych wybitnych literackich osiągnięć teoretyk pisze o sztuce cieszącego się międzynarodową sławą reżysera, że „Jest to rzecz mierna, na granicy bełkotu”. A więc powiedzmy to otwarcie – myli się pan Bernatowicz. Jeśli jedynym kryterium oceny dzieła jest bowiem, jak za postmodernistami zdaje się uważać, wyłącznie widzimisię opiniującego autora, to oczywiście problemu nie ma. Wiele wskazuje jednak na to, że autorowi zjadliwej krytyki poglądów Izy Kowalczyk i Kuby Dąbrowskiego nie jest jakoś po drodze z Francois Lyotardem, i z nie do końca mi znanych powodów wydaje mu się, że opatrzył swój wywód zestawem argumentów. No to zobaczmy.

Bernatowicz w pierwszym akapicie odwołuje się do niewskazanego z nazwiska „luminarza poznańskiego teatru”, który „miał intuicję”, że sztuka nie będzie dobra. To nie jest argument.

W drugim akapicie pojawia się zarzut o poczucie wyższości nad katolikami, jakie rzekomo miało panoszyć się wśród recytujących „Golgotę” poznaniaków. Oczywiście bez żadnych cytatów. W akapicie tym bezwzględna wolność i demokracja zrównana zostaje z recytowaniem bełkotu. Niezły bełkot jak na akademickiego wykładowcę z uczelni publicznej w demokratycznym kraju. P. Bernatowicz znacznie lepiej czułby się zapewne w rządzie z Goebbelsem czy Putinem, niestety Polska Rzeczpospolita wybrała i zazwyczaj wybierała, inaczej. Musi biedaczyna udawać, że szanuje panującą w kraju wolność, niemniej na jego szczęście znajdują się czasem życzliwi, np. koledzy z pisma „Szum”, którzy otwierają łamy na takie posttotalitarne nostalgie. Ale idźmy dalej, wszak to dopiero akapit drugi, a „tych wagonów jest ze czterdzieści”.

W akapicie trzecim otrzymujemy kolejną rewelację, tym razem w sprawie wolności słowa, która zdaniem Bernatowicza jest dogmatyczna wtedy, gdy jest bezwzględna. Rozumiem, że tu do głosu dochodzą zwykle edukacyjne braki – nasz autor nie miał przecież Wiedzy o Społeczeństwie czy analogicznych zajęć, tylko przysposobienie obronne. I zaiste, mentalność jego pozostała okopowa.

Po czwarte – Piotr Bernatowicz odkrywa siłę słów i paradoksy wolności. Ja po przeczytaniu jego artykułu zaczęłam naprawdę cenić siłę i wartość milczenia.

Po kolejne wreszcie – jest w Piotrze Bernatowiczu jakiś niedostatek pokory, skoro uważa się on, całkiem niesłusznie, jak się w tekście okazuje, za znawcę współczesnej kultury. Trzeba naprawdę ogromnej ignorancji, by w bełkotliwych czasem tekstach dialogów współczesnych sztuk teatralnych nie dostrzec powtórzeń czy szyderstw z tekstów współczesnej kultury. Jeśli bełkotliwy jest Garcia, to bełkotliwa jest też cała literatura współczesna z Joycem i Proustem na czele, o Jelinek czy Morrison nie wspominając. Z przykrością stwierdzam, że osoba o tak rażących brakach w wiedzy o współczesnej kulturze, jej paradoksalnych i czasem nieoczywistych strategiach budowania narracji, jest nie tylko wykładowcą publicznej uczelni, ale również dyrektorem publicznej galerii sztuki współczesnej. Tekst pana Bernatowicza o „Golgota Picnic” każe w związku z tym zapytać o granice dezynwoltury funkcjonariuszy publicznych oraz o to, czy nasz autor, z taka swada krytykujący Ministrę Kultury (przy okazji mylący jej płeć oraz odczytując to, co powiedziała nie prywatnie, lecz jako polska urzędniczka, jako wypowiedz o gustach) w ogóle powinien pełnić publiczne funkcje. Nie mam ani charakteru ani potrzeby rozliczania kogokolwiek z jego przekonań, moje pytanie ma charakter czysto retoryczny, bo – inaczej niż P. Bernatowicz nie czuję się powołana do roszczeń i ocen.

Pan Aberratowicz, chciałoby się już powiedzieć, choć poprawność zobowiązuje, więc – pan Bernatowicz dokłada jeszcze jeden absurd do swojej cierniowej korony konserwatywnej pseudowolności. Oskarża on bowiem Garcię o krzewienie mowy nienawiści. To jest miejsce, w którym uznaję, że zakończę polemikę, nie dlatego bynajmniej, że brak mi argumentów, ale brak mi słów po prostu. Wiec panie Bernatowicz – mowa nienawiści to tekst, jaki usłyszałam w 2004 roku na manifie kobiecej, gdy chłopcy z Młodzieży Wszechpolskiej krzyczeli do pokojowo demonstrujących kobiet : „zrobimy z wami to, co Hitler z Żydami”. To była mowa nienawiści, nie jest nią natomiast zaaranżowana w teatrze i tam wystawiana, wyłącznie dla chętnych zresztą, sztuka, której autor bierze na warsztat teksty współczesnej kultury. Rozumiem, że historyk sztuki mógł nie doczytać i przy dzisiejszym stanie edukacji wyższej łatwo mu powiedzieć „kulturoznawstwo to nie moja dyscyplina”, ale na litość boską. Panie doktorze. Jest różnica między bluźnierstwem recytowanym w teatrze, a groźbą ludobójstwa wykrzykiwaną na ulicy. W przypadku autorów tej drugiej nie mówimy o metaforze, performensie czy balecie, ale o realnej groźbie pozbawienia mnie życia, której pan Bernatowicz dorabia właśnie ideologiczne zaplecze.

Wierze, że przed dyskryminującymi dezinterpretacjami ich tekstów Iza i Jakub świetnie obronią się sami, ja tu tylko mówię, że „ja byłam przeciw”.

[Artykuł, którego dotyczy polemika]

Tęcza w ogniu. Radykalizm w działaniu

Od wielu lat próbuję sobie (czasem również innym) odpowiedzieć na pytanie o to, czym jest polityka radykalna. W ostatnim czasie coraz częściej mam wrażenie, że radykalizm wiąże się z udziałem, partycypacją, budowaniem ruchu masowego. Inspiracje są tu bardzo rozmaite – czasem jest to polityka feministyczna – rozumiana tak, jak definiuje ją np bell hooks, czasem jest to myślenie w kategoriach Valerie Solanas, żądającej natychmiastowej kastracji wszystkich mężczyzn, czasem – instrukcje sięgania po broń w sposób wskazany przez Deborda czy Angelę Davis, ale często również to, co mniej lub bardziej udolnie próbowali budować Marks z Engelsem i chwilowo także z Bakuninem, Róża Luksemburg, Aleksandra Kołłontaj, Federica Montseny czy dziś Gayatri Spivak, Judith Butler, Antonio Negri, Jacques Ranciere i tyle/ tylu innych.

​Budowanie masowej polityki radykalnej nie oznacza moim zdaniem wyłącznie budowania gett. Choć może się tak wydawać, większość (charakterystycznych dla mężczyzn z klasy średniej) strategii grodzeń i wykluczeń okazuje się w tym budowaniu zbędna lub wręcz szkodliwa. Dziś potrzebujemy bardziej niż kiedykolwiek mocnego, radykalnego sojuszu. Zbliżają się wybory samorządowe. To jest ta forma sprawowania władzy, która boli i kosztuje najmniej, która spełnia też większość kryteriów oddolności, wymienialności i horyzontalności. Dlaczego pluć temu narzędziu w twarz? Oraz ludziom, którzy ogromnym wysiłkiem próbują coś w tej polityce zmienić?

​Większość czytających te słowa osób uzyskała dzięki publicznym środkom wykształcenie, korzystała z systemu opieki zdrowotnej, może nawet uzbierała jakieś grosze na emeryturę. Niektóre osoby korzystają z przywileju mieszkania w budowanych wspólnymi siłami domów, korzysta z tworzonych czynem społecznym (ale za politycznym nakazem) parków i transportu publicznego. Jak zagwarantować tym wszystkim instytucjonalnie zorganizowanym formom wspierania życia mieszkańców i mieszkanek miasta alternatywę? Nie wiem, i nie mam ochoty czekać, aż ktoś mi na to pytanie odpowie. Narzędzia takie wykuwamy bowiem tylko i wyłącznie w działaniu. Nie ma innego sposobu ich tworzenia. Oraz oczywiście w walce.


​Osobiście boję się przejęcia władzy w mieście przez opcje konserwatywne. Przede wszystkim dlatego, że przejęcie to wiązało się będzie ze strukturalnym zasileniem ich budżetów, możliwościami przekształcania miasta wg ich pomysłów, bezpośrednim wpływem na szkoły, szpitale, parki i ulice i tak dalej i tak dalej. Nie mam ochoty rezygnować z najbardziej radykalnych scenariuszy i nigdy z nich nie zrezygnowałam, niemniej uważam, że arystokratyczny gest wyniosłego wycofania się ze spraw publicznych dzisiaj oznacza nie gotowość rewolucyjną do radykalnej zmiany, tylko przyzwolenie i wsparcie dla ruchów skrajnej prawicy. Ja tego przyzwolenia dawać nie mam zamiaru.


​Wycofanie to oznacza również premiowanie millenarystycznej strategii oczekiwania na mesjasza i jego królestwo, przy jednoczesnym lekceważeniu dla jak najbardziej realnego ryzyka urzeczywistniania “królestwa bożego” na ziemi w takim kształcie, jaki wyobrażają sobie Krystyna Pawłowicz, Jarosław Kaczyński czy Janusz Korwin-Mikke. Jest w takim wycofaniu pogarda dla wszystkiego, co ważne, dezynwoltura ułatwiająca dalszą klerykalizację, wyzysk i nędzę oraz brak gotowości wzięcia odpowiedzialności za odbywające się tu i teraz walki o mieszkania, służbę zdrowia, edukację, transport i inne elementy polityki miejskiej.
​Osoby, które rezygnują z udziału w wyborach wszelkich, a już zwłaszcza samorządowych, używają zazwyczaj argumentu z własnej, jakże rozbudowanej, aktywności politycznej innego typu, niż kampanie wyborcze oraz korzystanie z czynnego i/ lub biernego prawa wyborczego. Każda minuta takiego aktywizmu budzi mój ogromny szacunek nie tylko dlatego, że spędziłam w nim  jakieś 20 lat życia, ale także dlatego, że jest on najbardziej autentyczną i w gruncie rzeczy skuteczną formą wprowadzania bezpośredniej i natychmiastowej zmiany.


​Problem w tym, że organizowanie technicznego, ekonomicznego i społecznego wsparcia dla życia milionów nie opiera się, wbrew pozorom, wyłącznie na zmianach bezpośrednich i ruchach społecznych o rozmiarach mierzalnych w skali mikro. Zwycięstwa wielkich central związków zawodowych polegają często na tym, że zrzeszają one setki tysięcy osób, podobnie zresztą, jak większe osiągnięcia ruchów społecznych, w tym robotniczego czy feministycznego. Rolą i funkcją krytyki społecznej nie powinno być w związku z tym blokowanie, tylko wspieranie postępowych ruchów masowych nawet jeśli co do szczegółów ich działania mamy poważne wątpliwości.


​Ja też nie jestem pewna, czy podobają mi się ludzie w garniturach, czy noszenie krawata, szminki albo butów na obcasach jest moją ulubioną “stylówką”. Dla większości tych rzeczy radykalne frakcje mniejszości seksualnych znalazły znacznie lepsze strategie wykorzystania. Niemniej – nie wygląd ani modowe czy seksualne preferencje osób zajmujących się polityką interesują mnie najbardziej. Najbardziej interesuje mnie to, by działalności politycznej nie petryfikował demagogiczny jazgot ludzi przekonanych o własnej bezwzględnej wyższości nad całością społeczeństwa. Głos taki dobiega w ostatnim czasie nie tylko z ambon czy trybun, ale również z miejskiego undergroundu, i nie sądzę by było przesadą poprosić o zrobienie odrobiny miejsca dla osób, które w takim świecie i społeczeństwie, jakie znamy, poszukują plaży pod brukiem dostępnej dla każdego i każdej, a nie zsakralizowanego w swym radykalizmie piaseczku dla 10ciu wybranych.


​Budowanie masowego ruchu społecznego nie zaczyna się w jednym miejscu. Na ogół szereg grup buduje w sobie właściwy sposób wizję i strategię zmiany, którą implementują równolegle, ku szczęściu ogółu, a przynajmniej znacznej jego większości. Jeśli dziś większość wykluczonych to ludzie pozbawieni dostępu do środków finansowych, pożywienia, opieki zdrowotnej, możliwości fizycznego przetrwania albo przynajmniej sensownego rozwoju, to odpowiedzią na ich bolączki będzie oczywiście takie czy inne przejęcie środków produkcji, zarządzania i własności. Jest to niestety nieuchronny, acz zgadzam się – także nieprzyjemny – moment redefiniowania reguł i podziałów. Wyniosłe uchylanie się od tej (niestety!) historycznej konieczności oznacza dalsze tkwienie na manowcach politycznego berkleyizmu, w którym wola bycia zauważoną radykalnie dyskwalifikuje możliwość jakiejkolwiek zmiany.

​Czy będziemy tę zmianę produkcji i redystrybucji organizować oddolnie, odgórnie, z zewnątrz czy od środka, spotkamy się. W tym miejscu, w którym wszystkie i wszyscy stwierdzimy, że kapitalistyczny patriarchat homofobów sowicie podlany wodą święconą nie jest najlepszym środowiskiem życia ludzi w tym, co wspólne, czy będzie to miasto, wieś, morze, góra czy kawałek lasu. I tu nastąpi być może moment, gdy z różnych strategii samoorganizacji w bólu, uczestnictwie i debacie, miejmy nadzieję, że również w rozkoszy czy przyjemności, powstanie jakiś nowy, długofalowy projekt, wspólnie tworzony przez większość. Ale – dalsze udawanie, że władzy nie ma, a pieniądze nie istnieją skutecznie wesprze tylko jeden scenariusz – taki, w którym wyzyskiwacze wygrywają dalej, zaś wszelkie alternatywy dla zglobalizowanych nierówności spadają w otchłań dalszego niebytu. Czego nikomu nie życzę.


​Aha, jeszcze o tęczy. Więc – jest ona od dawien dawna logo i symbolem spółdzielni spożywców “Społem”. Taką ją poznałam, zanim ujawniła się również jako symbol równości osób o różnych płciach i orientacjach seksualnych. Tak czy siak – jest ona symbolem różnorodności w praktyce, wielości w działaniu. Jak dla mnie – płonie ona nie tylko wtedy, gdy pijani idioci ze skrajnej prawicy podpalają instalację Julity Wójcik na warszawskim pl. Zbawiciela, ale przede wszystkim wtedy, gdy do głosu dochodzi wzajemne rytualne wyrzynanie się radykalnej lewicy. Jak dla mnie – tęcza płonie zawsze. Czas ugasić ten ogień, bo nie jest on symptomem żadnej klasowej walki, która toczy się gdzie indziej i między prawdziwymi przeciwnikami. Ludzie organizujący i wspierający te same ruchy społeczne, angażujące się w te same kwestie i walczący po jednej stronie  nie powinni się wzajemnie zagryzać. To nie buduje równości, tylko słabość właśnie tej frakcji, która równość umiesza na sztandarach, jak bardzo różne nie byłyby ich odcienie. I to o ugaszenie tej tęczy próbuję się dopominać. Bo od gaszenia tej drugiej są lepsi specjaliści.

How Bitchy you are? O seksizmie, feminizmie a la nasze babcie i edukacji seksualnej

Kilka lat temu koleżanka opowiadała mi o tym, jak uczy się plastyki w szkołach podstawowych. Dzieci z pierwszych klas chętnie zabierają się za twórczość artystyczną, niemniej – pewna część tych zainteresowań ogniskuje się wokół seksualności. Nie bójmy się tego powiedzieć: dzieci mają ciała. Ich organizmy rozwijają się, zaś potrzeby seksualne – dają o sobie znać w mniej lub bardziej wysublimowany sposób.

Według tej kształcącej licznych milusińskich oraz milusińskie koleżanki łatwo tu zauważyć interesującą prawidłowość – im bardziej katolicka jest dana podstawówka, tym chętniej dzieci rysując sięgają po seks – broń niesłusznie kiedyś nazwaną “kobiecą”. Bo w dzieciach jest seks – należałoby dziś zanucić patrząc na upstrzone penisami, “dupami” i “cipami” kartki niektórych młodych ludzi. Kartki zeszytów i prac plastycznych, notesów, pamiętników i wypracowań.

Koleżanka postanowiła dzieciom pokazać historię aktu w sztuce europejskiej. Kupiła najlepsze podręczniki, zdobyła najlepsze reprodukcje tzw. klasyki i dzieci wreszcie mogły spokojnie zająć się tym, co je najbardziej interesowało i co szkoła uporczywie etykietowała jako grzeszne – ludzkim ciałem. Skończyło się na dywaniku, ponieważ niektórzy rodzice ochoczo uznali, że ich dzieci ciał nie mają, nie interesują się nimi oraz dowiadywać się o niebezpiecznym ciele nie powinny.

Zobaczmy teraz, co mówi ustawa o ochronie życia. Nie odwołuję się do niej szukając tam gwarancji. Żadne prawo niczego nam przecież nie gwarantuje – gwarancją zawsze ostatecznie okazują się ludzie, pod warunkiem, że są gotowi do rzetelnej dyskusji, współpracy oraz działania na rzecz tego, co wspólne. Więc – wertując ustawę o życiu napoczętym w celach ściśle informacyjnych, czytamy między innymi, że “uznając prawo każdego do odpowiedzialnego decydowania o posiadaniu dzieci oraz prawo dostępu do informacji, edukacji, poradnictwa i środków umożliwiających korzystanie z tego prawa, stanowi się, co następuje: (…)”. Nim przejdziemy dalej do tego, co następuje, zatrzymajmy się na tej wstępnej deklaracji. Przede wszystkim – nie ma w niej ograniczenia, że tylko dla dorosłych. Do informacji uprawnieni są wszyscy, bez względu na wiek. Po drugie – nie mówi się tam o tym, że jedyną słuszną wykładnią teorii seksualności jest religia katolicka. Po trzecie – nie wyklucza się informacji o osobach homo, bi i transseksualnych. Po czwarte – nie zakazuje się im mówić także o tych elementach życia seksualnego, które – choć same nie prowadzą do zapłodnienia, stanowią element wiedzy o seksualności i jej praktykach, o których cywilizowany człowiek wiedzieć powinien. Czyli np o masturbacji.

Dalej, w artykule 4 ustawy, czytamy co następuje: “Do programów nauczania szkolnego wprowadza się wiedzę o życiu seksualnym człowieka, o zasadach świadomego i odpowiedzialnego rodzicielstwa, o wartości rodziny, życia w fazie prenatalnej oraz metodach i środkach świadomej prokreacji.” 

Wobec tego ja się grzecznie pytam: dlaczego nie tylko ja nie dostałam takich informacji w szkole, ale nie dostają ich też kolejne pokolenia dzieci? Dlaczego projektuje się nawet ustawy, których celem jest PENALIZOWANIE OSÓB USIŁUJĄCYCH REALIZOWAĆ ZAŁOŻENIA CYTOWANEJ TU USTAWY O OCHRONIE ŻYCIA? Dlaczego bandy pedofilów oraz ich pojedyncze egzemplarze nadal grasują w sutannach po polskich szkołach? Dlaczego z tych samych szkół wygania się ludzi, którzy kompetentnie informują dzieci i młodzież o tym, czym jest i jak działa ich ciało, oraz o, cytuję za ustawą, “zasadach świadomego i odpowiedzialnego rodzicielstwa, o wartości rodziny, życia w fazie prenatalnej oraz metodach i środkach świadomej prokreacji”?

Odpowiedzi na to pytanie nie zamierzam szukać w kościele katolickim. On nie jest instytucją posiadającą w tej sprawie rzetelną wiedzę, jest związkiem wyznaniowym, a nie placówką badawczą. Odpowiedzi na takie i podobne pytania szukać należy w ośrodkach naukowych i badawczych, zaś obowiązkiem przedstawicieli i przedstawicielek państwa jest dostarczenie tej wiedzy do szkół i docelowo – również do dzieci. Do tego się państwo zobowiązało, i z tego powinno być rozliczane.

I teraz płynnym ruchem przejdźmy do quizów na Facebooku. Wykonałam ostatnio jeden, nazywa się “how bitchy you are?”, i serdecznie go wszystkim polecam. W moim przypadku rozwiązanie go doprowadziło do fundamentalnego odkrycia, którym się chętnie podzielę: tkwimy w tym samym miejscu, co 50 lat temu. Wszystko to, o czym pisały i mówiły radykalne feministki amerykańskie, artystki konceptualne w Polsce i zagranicą, badaczki i uczone, wszystko to jest nadal obecne. Mam na myśli patriarchat oraz jego nie tylko nie podważone, ale wręcz umocnione podstawy.

O co chodzi mi teraz? O to, że nie tylko cofnęliśmy się w czasie do lat 30tych (wcale nie do średniowiecza. Kościół odkrył “szkodliwość” aborcji jakieś 150 lat temu) XX wieku, ale również o to, że gdyby w ciążę zachodzili mężczyźni, aborcja byłaby sakramentem. Gdyby feminizm został zrealizowany w praktyce, quiz “How Bitchy…” robiłyby nie tylko kobiety, ale również mężczyźni. Co więcej – gdyby feminizm wszedł w życie, kobiety uważane za “jędze” traktowane byłyby dokładnie tak samo, jak robiący swoje mężczyźni – jak solidne, wiedzące czego chcą osoby.

Czego sobie i Wam życzę.

Serdecznie polecam – ponton.org.pl

Brawo Girls!

Czyli dlaczego radykalna lewica potrzebuje sojuszu oraz HGW nie jest moją bohaterką.

To będzie tekst dedykowany kobietom – tym zmuszanym do rodzenia, tym traktowanym od niechcenia i tym traktowanym jak dekoracyjne paprocie. Oraz mężczyznom – temu, po którym właśnie drugi tydzień sprzątam, temu, po którym sprzątałam w ostatnim felietonie na Codzienniku oraz temu, który właśnie próbuje zbierać punkty poprzez wykonywanie ćwiczenia “wskaż 10 różnic między czerwonymi i zielonymi”. 

Zacznę od końca: HGW nie jest moją bohaterką. Jest zwykłym urzędnikiem, do tego rodzaju męskiego i seksistą, bo we wszystkich kampaniach wyborczych podkreślała tradycyjną rolę kobiety (w domu, po kryjomu) oraz negowała wszelkie propozycje, że mogłaby wesprzeć Manifę czy Paradę Równości. Jak dla mnie neoliberalne rządy HGW powinny się natychmiast skończyć, a władzę w mieście stołecznym Warszawie powinna przejąć jakaś odmiana Polskiej Syrizy (dzięki Maciek Konieczny i Adrian Zandberg za podsunięcie nazwy i wspieranie takiego kursu), która będzie dbała o rowery i mieszkania komunalne, drzewa, psy i ludzi oraz kobiety dzieci seniorów kobiety mężczyzn oraz osoby wymykające się binarnym podziałom na płeć.

Ale żeby to osiągnąć (a byłby to scenariusz wymarzony) musimy wykonać trochę gimnastyki i zaangażować się w kolejne wybory samorządowe nie tylko z poziomu kandydujących oraz ich partii, ale także z poziomu mieszkańców i mieszkanek Stolicy (mówię tylko o Warszawie, choć wiem, że analogicznych sojuszy powinno powstać tyle, ile w Polsce jest miast i wsi. Ale nie znam ich lokalnych spraw, więc wolę mówić na konkretnym przykładzie). 

HGW nie podjęła heroicznej decyzji, tylko zwolniła państwowego urzędnika, który oprócz tego, że zachował się jak ostatnia świnia, na dodatek jeszcze złamał przepisy i ośmieszył swój zawód. To nie wymagało ze strony HGW wielkiego charakteru. Brawa i owacje należą się niezliczonym feministkom, dziennikarkom, polityczkom i kobietom, które nie załamały się pomimo skandalicznego łamania ich praw w polskich szpitalach. To one zasługują na szacunek i uznanie, a nie mizoginka, która robi to, co zrobić musi. Ona zasługuje na to, co ją w kolejnych wyborach niechybnie spotka. 

Natomiast wielkiego charakteru będzie wymagało przejmowanie władzy w Stolicy przez nową, nieskorumpowaną ekipę osób znających się na problemach miasta, kompetentnie dyskutujących o jego polityce oraz konkretnych problemach i ich rozwiązaniach. Tacy ludzie są na radykalnej lewicy, w kilku jej newralgicznych miejscach – wśród drobnych partii politycznych lewicy, w związkach zawodowych, organizacjach społecznych oraz u Zielonych. Wszyscy ci ludzie powinni wreszcie zrozumieć, że mogą liczyć tylko na siebie – nie na SLD, nie na żadne Twoje czy kogoś innego Ruchy, nie na PiS, którego polityka lokalna często sprowadza się do stawiania kolejnego kościoła czy kapliczki. To warto byłoby zrozumieć jak najprędzej i pokazać miastu kilka twarzy, nie tylko Joanny Erbel i Piotra Ikonowicza, którzy – choć superzasłużeni i wspaniali, nie zmienią oblicza świata we dwójkę, zwłaszcza, jak będą się ze sobą kłócić. 

Na poziomie polityki miejskiej potrzebujemy różnorodności. Potrzebujemy ludzi znających się na polityce mieszkaniowej, ochronie środowiska, inwestycjach, funduszach unijnych, kulturze, ruchu drogowym, finansach i tak dalej. Nie możemy głosować wyłącznie na osoby gotowe bronić drzew, podobnie, jak nie możemy wspierać tylko osób broniących praw mieszkańców. Nie możemy głównie dlatego, że ZAZWYCZAJ SĄ TO DOKŁADNIE TE SAME OSOBY. W związku z tym serdecznie namawiam do angażowania się w sojusz radykalnej lewicy. Taki sojusz – pod nazwą Syriza – jest główną siłą polityczną reprezentującą Grecję w Europarlamencie i jedną z wiodących partii w kraju. Grek potrafi, Polka też może. Moim zdaniem. Polska Syriza dla wszystkich. 

Ewa Majewska

Cały lud buduje swoją stolicę

Królikarnia to jedna z wielu nieruchomości mających funkcje dekoracyjno-rekreacyjne oraz muzealne. Mieści się tam oddział warszawskiego Muzeum Narodowego, świetna kolekcja rzeźby, księgarnio-kawiarnia, mają również miejsce wystawy czasowe współczesnych artystów i artystek. Pałacyk otoczony jest parkiem, który stanowi jedyną większą zieloną przestrzeń w tej części miasta, do tego jeszcze często animowaną przez Muzeum i inne podmioty. Jest to jeden z najładniejszych parków w Polsce.

Jak pisał już w latach 1960-tych Henri Lefebvre, miasto jest obszarem, w którym współwystępują, czasem tocząc zażarte boje, różne potrzeby i pragnienia ludzi i nie tylko. Proponował w związku z tym, by postrzegać je raczej jako organizm, niż jako jednolitą całość, by nie tłumić na siłę sprzeczności i napięć, ale by pozwalać żyć i funkcjonować całej różnorodności – ludziom, których namiętności – jak pisał już Fourier – są nie tylko różne, ale też niezliczone, budynkom oraz przyrodzie, której nie traktował po prostu jako zasobu, ale jako część miasta. Ku wielkiemu niezadowoleniu niektórych, był raczej wyznawcą wielości. Która niekoniecznie jest monolitem.

W kontekście Królikarni również odsłania się cały wachlarz namiętności oraz potrzeb. Widzimy rodzinę, która deklaruje wolę „odzyskania” „zabranej” mocą tzw. dekretów Bieruta nieruchomości i parku. Widzimy media głównego nurtu, które natychmiast biorą stronę „skrzywdzonej rodziny”. Widzimy Urząd Miasta, który zakopuje głowę w piasek, pracowników/ce Muzeum, którzy/re biorą wodę w usta, działaczki i działaczy miejskich, którzy coś tam nieśmiało mruczą o własności wspólnej oraz domyślamy się także istnienia jakichś mieszkańców/nek, którzy/re być może chcieliby/łyby nadal móc korzystać z pałacu (w formie Muzeum) i parku.

Czego na tym obrazku nie widać? Historyczno-materialnej rekonstrukcji faktów. A są one takie, że Królikarnię zniszczono w czasie wojny w dwóch etapach – najpierw w 1939, potem również w 1944 roku. Jak niewielu pamięta, tak zwane „dekrety Bieruta” określały nie tylko przejęcie mienia wcześniej prywatnego przez nowo powstałe komunistyczne państwo polskie, ale również nakładały na jego mieszkanki i mieszkańców obowiązek wspierania odbudowy kraju tak czynem, jak i poprzez odpowiedni podatek. W ten sposób doszło do uspołecznienia wielu nieruchomości na terenie stolicy i całego kraju – nie tylko poprzez przejęcie mienia, ale często poprzez wspólny proces jego odbudowy oraz kolektywne tym odbudowanym już mieniem zarządzanie na rzecz wspólnego dobra. W tych zazwyczaj opisywanych jako „straszne” czasach, gdy faktycznie działo się wiele zła, powstał tzw. Społeczny Fundusz Odbudowy Stolicy, zaś wszyscy obywatele i obywatelki w wieku 16-60 lat zostali/ły zobligowani/e do udziału w odbudowie. Podatki na odbudowę płacili wszyscy.

Ten ważny okres w historii Królikarni, przypadający na lata 1950-te i 1960-te nie został niestety odnotowany nawet na stronie internetowej Muzeum, na której czytamy: „W 1939 r. oraz w 1944 r. podczas walk Powstania Warszawskiego, pałac został ponownie zniszczony. Decyzja o odbudowie z przeznaczeniem na zbiory rzeźb Xawerego Dunikowskiego zapadła w 1948 r. Miały się tu również znaleźć mieszkanie i pracownia artysty, jednak odbudowę ukończono dopiero w 1965 r., rok po śmierci Dunikowskiego”. Ani słowa o wspólnej odbudowie (na budynku Królikarni zamontowano nawet dwie pamiątkowe tablice upamiętniające tę społeczną pracę ludu stolicy), ani słowa o publicznym charakterze budynku, społecznych obowiązkach instytucji oraz propozycji wspólnego namysłu nad tym, co z Królikarnią zrobić dalej.

Rozwiązanie przyjęte w Wilanowie jest ciekawym przykładem, jak nie traktować takich sytuacji wyłącznie przez pryzmat wąsko i selektywnie rozumianego prawa własności, w którym jeśli ktoś coś komuś ukradł, to ma to bezwarunkowo i w tej samej postaci zwrócić. Gdybyśmy chcieli zwracać Królikarnie w takim stanie, w jakim państwo polskie ją w 1945 roku przejęło, należałoby ją najpierw zburzyć. Królikarnia została odbudowana wg profesjonalnego planu, wysiłkiem wielu osób, ze środków publicznych. Nie można tego ignorować, podobnie, jak trudno jest przyjąć, że publicznie użytkowany budynek nagle przechodzi na własność osób, które przez ostatnie 60 lat nie zrobiły tam nic.

Nikt rozsądny nie będzie takiego rozwiązania proponował. Właściciele Wilanowa zgodzili się na to, by w pałacu nadal było muzeum, zaś park był publicznie dostępny. Z tego, co możemy przeczytać w mediach wynika, że państwo Krasińscy nie chcą słyszeć o dalszym funkcjonowaniu Muzeum w Królikarni, ignorują też dość uporczywie powtarzane komunikaty o publicznym i wspólnym charakterze placówki. Nie chcą rozmawiać, tylko zabierać, a przynajmniej tak ich postawa prezentowana jest w mediach.

W sytuacji tego teraz: jaka jest misja i zakres obowiązków instytucji publicznych? Przede wszystkim są one powołane do zarządzania tym, co wspólne, w interesie wszystkich mieszkańców. W sytuacjach spornych, takich, jak ta, którą aktualnie obserwujemy w Królikarni, władze miasta powinny działać w interesie wszystkich. Najbardziej przytomne rozumienie tego interesu polega na podjęciu działań sprzyjających konsensualnemu i możliwie najbardziej sprawiedliwemu rozwiązaniu tej kwestii. Ponieważ sprawa dotyczy dobra wspólnego – przy udziale możliwie największej liczby zainteresowanych.

Instytucje publiczne mają obowiązek bronić praw wszystkich mieszkańców i mieszkanek. Nie tylko posiadaczy/czek, którym nagle przypomina się o pałacu czy parku, które były w posiadaniu ich przodków trzy pokolenia wcześniej, ale wszystkich mieszkańców/nek, i do tego sprawiedliwie. W sytuacji takiej, w jakiej znalazła się Królikarnia, a wraz z nią także i my – mieszkanki i mieszkańcy Mokotowa – mamy pełne prawo nie tylko szukać informacji o przyszłości tego miejsca, ale również organizować się, uczestniczyć w spotkaniach i dyskusjach oraz przede wszystkim – być przez władze miasta włączani w debatę odnośnie przyszłości miasta jako całości oraz jego fragmentów.

Uważam, że publiczna debata nie może toczyć się wyłącznie z perspektywy osób, które domagają się „zwrotu” mienia. Proponuję w związku z tym szukanie rozwiązań, które mogą okazać się bardziej sprawiedliwe, niż pospieszne „zwracanie” czegoś, co tak naprawdę jest w ten czy inny sposób wspólne. Pojęcie własności prywatnej jest dziś absolutyzowane i służy niemal wyłącznie niesprawiedliwemu dzieleniu dóbr. Własność wspólna, to, czego kiedyś próbowało – nieudolnie, ale chyba z lepszym, niż dziś skutkiem – bronić państwo, powinna stać się dla nas punktem wyjścia do debaty, myślenia o wspólnym dobru oraz organizowania przestrzeni miejskiej tak, by była ona dostępna dla ludzi. Wszystkich.

Link do filmu o wyrzucaniu na bruk – Glosa o bezdomności