Na portalu Rzeczpospolitej na temat Antify od co najmniej roku wypowiada się niejaki Wiktor Ferfecki. Za każdym razem chodzi mu o to, że Antifa szykuje się do walki z faszyzującymi bojowkami kibiców czy nacjonalistów. Styl Ferfeckiego jest niepowtarzalny, wiec pozwolę sobie przybliżyć go również Czyteniczkom Codziennika Feministycznego. Na początku artykułu, który już obudził zainteresowanie i radość internautów, Ferfecki stawia dramatyczne pytanie: “Antyfaszyści trenują pod okiem mistrza sztuk walki. Czy grozi nam rosnąca lewacka ekstrema?”
Na to pytanie niestety znamy odpowiedź i brzmi ona: niestety nie. Dlaczego niestety? Otóż dlatego, ze gdybyśmy na taką lewacką ekstremą mogli liczyć, być może nie zabito by Maxwella Itoyi oraz szeregu innych migrantek i migrantów; gdyby w Polsce działała lewacka ekstrema, białostoccy naziści może nie paliliby uchodźcom drzwi do domów, nie smarowaliby swastyk na żydowskich nagrobkach, a prokuratorzy/rki być może nie twierdziliby/łyby, że swastyki to “starożytny hinduski symbol szczęścia”, jak sprytnie zauważył prokurator z Białegostoku, którego skądinąd ominęły jakiekolwiek sankcje. Gdyby w Polsce działała lewacka ekstrema, osoby o ciemnym kolorze skóry, kobiety, homo – i transseksualiści/stki nie baliby się i nie bałyby się może chodzić po ulicach.
W artykule Ferfeckiego jednak na tego typu wątpliwości nie ma miejsca. Następuje w nim natomiast pełna lęku i przerażenia analiza tego, czy i ile faktycznie nauczyli się młodzi/e polscy/kie antyfaszyści/stki od Petera Irvinga, brytyjskiego zawodnika i trenera mieszanych sztuk walki, który ma poza tym, jak pisze wstrząśnięty Ferfecki, “jawnie lewicowe poglądy”. Dla Ferfeckiego mienie lewicowych poglądów to najwyraźniej kompletny szok, wiec warto może podkreślić, że historycznie rzecz biorąc lewica zawsze była w polityce obecna i miejmy nadzieję, że zawsze będzie, przede wszystkim dlatego, że jest to polityczna opcja upominająca się o najbardziej poszkodowanych, w przeciwieństwie do frakcji prawicowych, skrajnych czy umiarkowanych, które zwracają się zawsze przeciw biednym i dyskryminowanym biorąc w obronę klasy posiadające i ich kapitał.
Opór wobec faszyzmu – najbardziej zbrodniczej ideologii, jaką udało się wygenerować ludzkości – nie cieszy się najwyraźniej szczególną estymą Ferfeckiego. Zbrodnie rasizmu, nacjonalizmu, uprzedzenia religijne, seksizm czy homofobia zapewne nie spędzają mu snu z powiek. Wydaje się on co więcej uważać, że między faszyzmem a antyfaszyzmem istnieje jakaś przyrodzona symetria, że jedno i drugie to jakieś ekstrema, wobec których rozsądna postawa jest po środku.
Tymczasem między faszyzmem a antyfaszyzmem nie ma żadnego złotego środka. Nie można być trochę faszystą i nadal być w porządku. Faszyzm – żądanie likwidacji wszystkich innych niż biała rasa panów; system myślenia I działania oparty na re-sentymentalnej zawiści wobec każdego, kto jest albo choćby wydaje się inny, system tępienia wszystkiego, co nie mieści się w normie, system hierarchii bez wartości, w którym nie ma półcieni, system porządku, w którym nie ma wątpliwości, system nagiej przemocy wreszcie – faszyzm nie może być umiarkowany. Z faszystami/stkami się nie dyskutuje nie tylko dlatego, że nie wypada, choć zdarzają się osoby stosujące tego typu bojkot, ale przede wszystkim dlatego, że faszyzm zabija – nie tylko Żydów, homoseksualistów/ki, Romów/ki, “untermenschów” (czyli między innymi Polaków), ale także wolę i umiejętność jakiejkolwiek dyskusji. “Na wymianie poglądów zawsze tracę” – pisał niegdyś Antoni Słonimski i miał na myśli przede wszystkim tych, których jego przyjaciel Julian Tuwim nazwał w wierszyku “Mój dzionek” “głupimi, endeckimi pismakami”.
Faszyzm, ideologia wykluczenia i ostatecznie również unicestwienia wszystkiego, co inne, nie jest stopniowalny podobnie, jak nie jest stopniowalna zbrodnia – nie można kogoś częściowo zabić albo “trochę” zgwałcić. Wobec faszyzmu nie istnieje – i nie ma sensu udawać, że jest inaczej, bo jest to nie tylko śmieszne, ale również bardzo niebezpieczne – żadna możliwość stopniowania.
Ludzie, którzy faszystami/kami nie są, mogą zachowywać się jak obserwatorzy/rki zbrodni – nie przeciwstawiając się, de facto ułatwiać jej wykonanie, albo jak przeciwnicy/czki faszystów/ek. Bez względu na to, czy czujemy się spadkobiercami Hegla czy Spinozy, czy mieszkamy na skłocie, czy w willi na Mokotowie – akurat antyfaszyzm może, i historycznie bywał, – praktykowany przez osoby wywodzące się z wszystkich klas i grup społecznych. Nie ma przepisu na wzorcowego antyfaszystę albo wzorcową antyfaszystkę. Jest tylko jedna reguła – nie zgadzać się na faszyzm. Antyfaszystką jest tak samo sprzedawczyni w sklepie, która stara się, żeby imigrantka była tak samo dobrze traktowana, jak osoba zachowująca się jak obywatelka, jak i nauczycielka, która nie lekceważy w klasie uczennic i uczniów słabiej władających językiem polskim, jak i młodzi mężczyźni i kobiety trenujący na skłocie techniki walki. Oraz wszyscy ci, którzy nie zawahają się tych umiejętności użyć w sytuacji, gdy zagrożona/ y jest on/a czy ktokolwiek inny/a.
Ferfecki z przerażeniem pisze, że “Członkowie Antify regularnie zakłócają imprezy organizowane m.in. przez skrajną prawicę”. Ja tam jestem z antify dumna, że te “imprezy” przerywa. Hasła “Polska dla Polaków”, czy “chłopak i dziewczyna to normalna rodzina” na ogół nie wróżą mi nic dobrego, a do tego skandowane są przecież nie dla zabawy, tylko po to, żeby umocnić wśród narodowców poczucie wspólnoty w nienawiści, jakiejś wypaczonej miłości do kraju, która skutkuje nienawiścią do wszystkiego, co wobec jakiejś wizji narodu “inne”. Jako osoba kilkukrotnie pobita na ulicy za to, że ktoś uznał mnie za Żydowkę, Rumunkę czy “brudaskę”, nie mam ochoty bezczynnie czekać, aż chłopcy narodowcy zrobią ze mnie miazgę. I jestem naprawdę wdzięczna osobom z antify za to, że podczas kilkudziesięciu demonstracji antyfaszystowskich w miastach w całej Europie, tworzyli skuteczna zaporę miedzy osobami, które nie są w stanie się same obronić, jak np. ja, a faszystami/kami.
Jeśli Warszawa jest dziś jedną z najbardziej lubianych stolic Europy, a nie obozem pracy, jakim miała się stać zgodnie z planami faszystowskich architektów, to miedzy innymi dlatego, że znalazło się na świecie wystarczająco dużo przeciwników i przeciwniczek faszyzmu, że antyfaszyzm, również w swojej zbrojnej wersji, okazał się od faszyzmu silniejszy. (zobacz projekt Aleki Polis “Wartopia” )
Osobiście przyznam, że każdego 11 listopada kiedy uczestniczę w demonstracjach czy blokadach antyfaszystowskich, jestem dumna, że nadal udaje się znaleźć ludzi, którzy otwarcie i bez żenady deklarują się jako antyfaszyści i antyfaszystki. Dzięki tym właśnie osobom Czeczenki, Iranki czy Afrykanki mogą się w Polsce przynajmniej czasem czuć bezpiecznie, podobnie jak dzięki antyfaszystom niemieckim, austriackim czy amerykańskim bezpieczniej czuli się imigranci i imigrantki z Polski. I tak dalej i tak dalej.
Budowanie jakiejkolwiek symetrii miedzy antyfaszyzmem i faszyzmem to działanie sugerujące, że możemy obok siebie postawić Hitlera i Korczaka, Eichmanna i Hannah Arendt, Reinefartha i Bartoszewskiego, bo przecież jeśli Korczak, Arendt i Bartoszewski byli przeciwnikami faszyzmu, to stanowili jedynie drugi biegun tego pseudorównania ekstremizmów, na którym Ferfecki zarabia na swój, zapewne gorzki, kawałek chleba. Hołdując takiemu myśleniu nie tylko bierzemy rozbrat z logiką i zdrowym rozsądkiem, ale przede wszystkim budujemy uzasadnienie dla akceptacji faszyzmu jako ekstremizmu rzekomo niegroźnego.
Delegitymizując w najlepsze te osoby, których wysiłkowi wiele słabszych i wykluczonych zawdzięcza bezpieczeństwo i spokój w czasie, gdy faszyści/stki grasują po ulicach stolicy i innych miast, Ferfecki ustawia się w szeregu tych, którzy z krzywym uśmieszkiem patrzyli na wywózki Żydów albo wręcz sami donosili na nich do Gestapo. Nie wiem, czy red. Ferfecki pamięta 11 listopada 2011 czy 2012 roku. Zapewne wziął sobie wtedy urlop, bo przecież nie będzie się wygłupiał blokując uzbrojonych w bejsbole i kamienie faszystów żądających Polski dla Polaków i krzyczących do przeciwników “zrobimy z wami to, co Hitler z Żydami”. Ja pamiętam zwłaszcza 11 listopada 2011. Płakałam patrząc na setki młodych faszystów/ek atakujących właściwie każdego, kto im się nie podobał. Płakałam ze wstydu i bezsilności, bo nie miałam siły się im przeciwstawić, bo nie było nas wystarczająco dużo, by tę demonstrację siły, przemocy i nienawiści zatrzymać. Płakałam, bo policja oddała faszyst(k)om miasto, które inni/e faszyści/tki kilkadziesiąt lat wcześniej zamienili w cmentarzysko. Płakałam dlatego, że dureń Ferfecki czy inni jemu podobni przez kolejne tygodnie zarabiali pisząc swoje haniebne brednie i nie było żadnego w Warszawie większego czasopisma ani rozgłośni, które nie dałoby się wciągnąć w tę perfidną metaforykę symetrii ekstremizmów, w której zanikają wszelkie różnice, zaś ci, którzy zadają przemoc, traktowani są tak samo, jak ci, którzy się przed tą przemocą bronią. Zanim zaczęłam płakać, odstałam najpierw na mrozie jakieś cztery godziny po to, żeby policja zatrzymująca legendarną już dziś “niemiecką antifę” nie czuła się kompletnie bezkarna. Po obejrzeniu materiałów z całego zajścia dochodzę do wniosku, że powinnam była raczej pomóc antifie uciec. Ale przynajmniej nasi koledzy i koleżanki nie zostali dodatkowo pobici.
Chciałabym serdecznie podziękować panu Ferfeckiemu za to, że był łaskaw zwrócić uwagę na to, że podczas dnia niepodległości dochodzi na ogół w Warszawie do aktów przemocy. Chciałabym go jednak niniejszym bardzo serdecznie poprosić, żeby – mając w pamięci społeczną misję mediów oraz konieczność choćby pobieżnego dostosowania pracy dziennikarskiej do bazowych wymogów etyki – takich, jak prawdomówność czy uczciwość – nie wypisywał z łaski swojej artykułów, które nie tylko ośmieszają jego profesję, ale stanowią również argument na rzecz faszyzmu. Bo akurat tego po prostu, zwłaszcza w Warszawie, robić nie wypada.