Cały lud buduje swoją stolicę

Królikarnia to jedna z wielu nieruchomości mających funkcje dekoracyjno-rekreacyjne oraz muzealne. Mieści się tam oddział warszawskiego Muzeum Narodowego, świetna kolekcja rzeźby, księgarnio-kawiarnia, mają również miejsce wystawy czasowe współczesnych artystów i artystek. Pałacyk otoczony jest parkiem, który stanowi jedyną większą zieloną przestrzeń w tej części miasta, do tego jeszcze często animowaną przez Muzeum i inne podmioty. Jest to jeden z najładniejszych parków w Polsce.

Jak pisał już w latach 1960-tych Henri Lefebvre, miasto jest obszarem, w którym współwystępują, czasem tocząc zażarte boje, różne potrzeby i pragnienia ludzi i nie tylko. Proponował w związku z tym, by postrzegać je raczej jako organizm, niż jako jednolitą całość, by nie tłumić na siłę sprzeczności i napięć, ale by pozwalać żyć i funkcjonować całej różnorodności – ludziom, których namiętności – jak pisał już Fourier – są nie tylko różne, ale też niezliczone, budynkom oraz przyrodzie, której nie traktował po prostu jako zasobu, ale jako część miasta. Ku wielkiemu niezadowoleniu niektórych, był raczej wyznawcą wielości. Która niekoniecznie jest monolitem.

W kontekście Królikarni również odsłania się cały wachlarz namiętności oraz potrzeb. Widzimy rodzinę, która deklaruje wolę „odzyskania” „zabranej” mocą tzw. dekretów Bieruta nieruchomości i parku. Widzimy media głównego nurtu, które natychmiast biorą stronę „skrzywdzonej rodziny”. Widzimy Urząd Miasta, który zakopuje głowę w piasek, pracowników/ce Muzeum, którzy/re biorą wodę w usta, działaczki i działaczy miejskich, którzy coś tam nieśmiało mruczą o własności wspólnej oraz domyślamy się także istnienia jakichś mieszkańców/nek, którzy/re być może chcieliby/łyby nadal móc korzystać z pałacu (w formie Muzeum) i parku.

Czego na tym obrazku nie widać? Historyczno-materialnej rekonstrukcji faktów. A są one takie, że Królikarnię zniszczono w czasie wojny w dwóch etapach – najpierw w 1939, potem również w 1944 roku. Jak niewielu pamięta, tak zwane „dekrety Bieruta” określały nie tylko przejęcie mienia wcześniej prywatnego przez nowo powstałe komunistyczne państwo polskie, ale również nakładały na jego mieszkanki i mieszkańców obowiązek wspierania odbudowy kraju tak czynem, jak i poprzez odpowiedni podatek. W ten sposób doszło do uspołecznienia wielu nieruchomości na terenie stolicy i całego kraju – nie tylko poprzez przejęcie mienia, ale często poprzez wspólny proces jego odbudowy oraz kolektywne tym odbudowanym już mieniem zarządzanie na rzecz wspólnego dobra. W tych zazwyczaj opisywanych jako „straszne” czasach, gdy faktycznie działo się wiele zła, powstał tzw. Społeczny Fundusz Odbudowy Stolicy, zaś wszyscy obywatele i obywatelki w wieku 16-60 lat zostali/ły zobligowani/e do udziału w odbudowie. Podatki na odbudowę płacili wszyscy.

Ten ważny okres w historii Królikarni, przypadający na lata 1950-te i 1960-te nie został niestety odnotowany nawet na stronie internetowej Muzeum, na której czytamy: „W 1939 r. oraz w 1944 r. podczas walk Powstania Warszawskiego, pałac został ponownie zniszczony. Decyzja o odbudowie z przeznaczeniem na zbiory rzeźb Xawerego Dunikowskiego zapadła w 1948 r. Miały się tu również znaleźć mieszkanie i pracownia artysty, jednak odbudowę ukończono dopiero w 1965 r., rok po śmierci Dunikowskiego”. Ani słowa o wspólnej odbudowie (na budynku Królikarni zamontowano nawet dwie pamiątkowe tablice upamiętniające tę społeczną pracę ludu stolicy), ani słowa o publicznym charakterze budynku, społecznych obowiązkach instytucji oraz propozycji wspólnego namysłu nad tym, co z Królikarnią zrobić dalej.

Rozwiązanie przyjęte w Wilanowie jest ciekawym przykładem, jak nie traktować takich sytuacji wyłącznie przez pryzmat wąsko i selektywnie rozumianego prawa własności, w którym jeśli ktoś coś komuś ukradł, to ma to bezwarunkowo i w tej samej postaci zwrócić. Gdybyśmy chcieli zwracać Królikarnie w takim stanie, w jakim państwo polskie ją w 1945 roku przejęło, należałoby ją najpierw zburzyć. Królikarnia została odbudowana wg profesjonalnego planu, wysiłkiem wielu osób, ze środków publicznych. Nie można tego ignorować, podobnie, jak trudno jest przyjąć, że publicznie użytkowany budynek nagle przechodzi na własność osób, które przez ostatnie 60 lat nie zrobiły tam nic.

Nikt rozsądny nie będzie takiego rozwiązania proponował. Właściciele Wilanowa zgodzili się na to, by w pałacu nadal było muzeum, zaś park był publicznie dostępny. Z tego, co możemy przeczytać w mediach wynika, że państwo Krasińscy nie chcą słyszeć o dalszym funkcjonowaniu Muzeum w Królikarni, ignorują też dość uporczywie powtarzane komunikaty o publicznym i wspólnym charakterze placówki. Nie chcą rozmawiać, tylko zabierać, a przynajmniej tak ich postawa prezentowana jest w mediach.

W sytuacji tego teraz: jaka jest misja i zakres obowiązków instytucji publicznych? Przede wszystkim są one powołane do zarządzania tym, co wspólne, w interesie wszystkich mieszkańców. W sytuacjach spornych, takich, jak ta, którą aktualnie obserwujemy w Królikarni, władze miasta powinny działać w interesie wszystkich. Najbardziej przytomne rozumienie tego interesu polega na podjęciu działań sprzyjających konsensualnemu i możliwie najbardziej sprawiedliwemu rozwiązaniu tej kwestii. Ponieważ sprawa dotyczy dobra wspólnego – przy udziale możliwie największej liczby zainteresowanych.

Instytucje publiczne mają obowiązek bronić praw wszystkich mieszkańców i mieszkanek. Nie tylko posiadaczy/czek, którym nagle przypomina się o pałacu czy parku, które były w posiadaniu ich przodków trzy pokolenia wcześniej, ale wszystkich mieszkańców/nek, i do tego sprawiedliwie. W sytuacji takiej, w jakiej znalazła się Królikarnia, a wraz z nią także i my – mieszkanki i mieszkańcy Mokotowa – mamy pełne prawo nie tylko szukać informacji o przyszłości tego miejsca, ale również organizować się, uczestniczyć w spotkaniach i dyskusjach oraz przede wszystkim – być przez władze miasta włączani w debatę odnośnie przyszłości miasta jako całości oraz jego fragmentów.

Uważam, że publiczna debata nie może toczyć się wyłącznie z perspektywy osób, które domagają się „zwrotu” mienia. Proponuję w związku z tym szukanie rozwiązań, które mogą okazać się bardziej sprawiedliwe, niż pospieszne „zwracanie” czegoś, co tak naprawdę jest w ten czy inny sposób wspólne. Pojęcie własności prywatnej jest dziś absolutyzowane i służy niemal wyłącznie niesprawiedliwemu dzieleniu dóbr. Własność wspólna, to, czego kiedyś próbowało – nieudolnie, ale chyba z lepszym, niż dziś skutkiem – bronić państwo, powinna stać się dla nas punktem wyjścia do debaty, myślenia o wspólnym dobru oraz organizowania przestrzeni miejskiej tak, by była ona dostępna dla ludzi. Wszystkich.

Link do filmu o wyrzucaniu na bruk – Glosa o bezdomności

Rasizm a la polonaise? Ku pamieci Maxwella Itoyi

Dzisiaj mija kolejna, czwarta rocznica śmierci Maxwella Itoyi pochodzącego z Nigerii obywatela RP, który został śmiertelnie postrzelony przez polskiego policjanta na Stadionie Dziesięciolecia w Warszawie 23 maja 2010 roku.

Siedzę na śmiertelnie nudnym panelu wokół książki dotyczącej prawa do uzasadnienia podczas kolejnej naukowej konferencji poświęconej teorii krytycznej. Międzynarodowi akademicy, wszyscy biali, jedna kobieta, prężą się i wdzięczą, cytując wyłącznie innych białych autorów, na ogół zmarłych lub ledwo żywych, których nikt na pewno nie postrzeli ani nie zabije za próbę deliberatywnego działania komunikacyjnego podczas konfliktu w przestrzeni publicznej. Czarni akademicy mają inne doświadczenia. Prof Henry Gates Jr, wykładowca Columbia University w Nowym Jorku, został 5 lat temu brutalnie zatrzymany na progu własnego domu, dokąd wracał wieczorem po ciężkim dniu pracy. Biały policjant najwyraźniej uznał, że czarni nie mogą przecież mieszkać w tak zamożnej dzielnicy i na wszelki wypadek powalił kolorowego i zawiózł na tzw. Dołek.

Angela Davis, ponad 40 lat temu zwolniona z Uniwersytetu Kalifornijskiego w Los Angeles za przynależność do Partii Komunistycznej i Czarnych Panter, następnie pomówiona o udział w zamachu na sędziego, aresztowana przez prawie rok, więziona w izolatce i wreszcie uniewinniona na początku lat 70-tych, została niedawno na powrót zatrudniona w swojej dawnej Alma Mater. To nie jest dowód na koniec rasizmu. To jest natomiast przykład innego scenariusza, przezwyciężania rasizmu, czasowego, z którego również możemy czerpać w poszukiwaniu opozycji. Cztery lata temu policja gospodarcza miasta stołecznego warszawy postanowiła tymczasem się nie certolić i strzelać od razu. Jak odnotowała filozofka Monika Bakke, przypadkiem również obecna w okolicach Stadionu, policjant twierdził, że sięgnął po broń, ponieważ „Czarny głośno mówił i intensywnie gestykulował”. To jest poważna lekcja dla nas wszystkich, by uważać, jak się mówi i gdzie się trzyma ręce, gdy policjant sięga po broń.

W całej tej sprawie pomimo licznych wysiłków wdowy, Moniki Itoyi, która została z trójką malutkich dzieci na kilku metrach kwadratowych, nie ukarano ani nawet nie upomniano nikogo. Warszawskie sądy i warszawska policja hurtem uznały, ze policjant nie był winny, skoro występując w grupie wobec kilku nieuzbrojonych kolorowych sprzedawców nielegalnych podróbek butów Nike czy Adidasa, sięgnął po broń i strzelił do człowieka ze skutkiem śmiertelnym. Trudno się niestety było spodziewać innego procesu decyzyjnego po policjantach, których przełożony komendant twierdził, cytuję z pamięci, że „stołeczna policja rozwiązała już problem rasizmu, ponieważ zatrudniła jednego (słownie: jednego) czarnoskórego policjanta z Nigerii”.

Proszę mnie źle nie zrozumieć, uważam Polskę ogólnie za dość wyluzowany kraj, w którym coraz więcej czarnych imigrantów pierwszego pokolenia z Afryki zajmuje wysokie instytucjonalne pozycje (w Sejmie, narodowych centrach kultury, radach miast, mediach etc). W takiej Austrii, gdzie ostatnio spędzam sporo czasu, większość tych sytuacji jest nadal nie do pomyślenia. Ale jednak – kiedy komendant stołecznej policji uważa tokenizm za przezwyciężenie rasowej dyskryminacji i kiedy system sprawiedliwości nie jest w stanie orzec winy zabójcy wyłącznie dlatego, że zastrzelono kolorowego obywatela, to musimy zapytać o to, jak mają się nie tylko nasza edukacja i instytucje, ale również teoria społeczna i strategie przeciwdziałania i zapobiegania takim sytuacjom.

Mam szczerą nadzieję, że w kolejnych latach znajdą się proceduraliści i proceduralistki, które – jak prof. Monika Płatek w sprawie Maxwella Itoyi- nie tylko natychmiast zaangażują się w pomoc i wsparcie, ale też podejmą wysiłek wytwarzania dyskursu teoretycznego, który pozwala się nie tylko refleksyjnie odnosić do zbrodniczych sprzeczności późnego kapitalizmu, ale tez generuje linie ujścia w kierunku innego, sprawiedliwszego systemu.

Na zakończenie dodam, że podobnie jak bell hooks czy nieodrodna spadkobierczyni Marcusego i Adorno, Angela Davis, uważam, że rasizm, klasizm i seksizm wystepują wyłącznie razem, jako wielogłowa hydra, której skutecznie przeciwstawić się może tylko równie wieloznaczna hybryda teorii i emancypującej praktyki, w której empatia łączy się z krytyka, a materializm jest nie tylko historyczny, ale też dialektyczy i feministyczny. Tego sobie i innym życzę, pochylam głowę nad grobem Maxwella Itoyi, którego losu, mam nadzieję, nie podzielają inne osoby w Polsce i na świecie. Niech spoczywa w spokoju i niech nic podobnego nie wydarzy się nigdy więcej.

fot. arcsi