„Niech się ciężarem tym ze mną podzieli któryś z rodaków. Moj boże, iluż tam siedzi głupich, endeckich pismaków” J. Tuwim, Mój dzionek
W pewne czwartkowe popołudnie czytałyśmy z moją partnerką to, co napisał o „Golgota Picnic” Piotr Bernatowicz. Nie był to, jak się okazało, najlepszy pomysł na spokojne zjedzenie obiadu. Oprócz tego bowiem, że po raz kolejny patrzyłyśmy na to, jak nie znany bliżej nikomu autor znad Wisły szarżuje na dość jednak wybitnego dramaturga i reżysera z Argentyny, który – w przeciwieństwie do naszego rodaka nie wikła się w małostkowe pretensje środowiskowe, tylko podejmuje kwestie i tematy uniwersalne, niewiarygodnie męczyłyśmy się, a zwłaszcza ja męczyłam się, czytając, jak niemający na swoim koncie żadnych wybitnych literackich osiągnięć teoretyk pisze o sztuce cieszącego się międzynarodową sławą reżysera, że „Jest to rzecz mierna, na granicy bełkotu”. A więc powiedzmy to otwarcie – myli się pan Bernatowicz. Jeśli jedynym kryterium oceny dzieła jest bowiem, jak za postmodernistami zdaje się uważać, wyłącznie widzimisię opiniującego autora, to oczywiście problemu nie ma. Wiele wskazuje jednak na to, że autorowi zjadliwej krytyki poglądów Izy Kowalczyk i Kuby Dąbrowskiego nie jest jakoś po drodze z Francois Lyotardem, i z nie do końca mi znanych powodów wydaje mu się, że opatrzył swój wywód zestawem argumentów. No to zobaczmy.
Bernatowicz w pierwszym akapicie odwołuje się do niewskazanego z nazwiska „luminarza poznańskiego teatru”, który „miał intuicję”, że sztuka nie będzie dobra. To nie jest argument.
W drugim akapicie pojawia się zarzut o poczucie wyższości nad katolikami, jakie rzekomo miało panoszyć się wśród recytujących „Golgotę” poznaniaków. Oczywiście bez żadnych cytatów. W akapicie tym bezwzględna wolność i demokracja zrównana zostaje z recytowaniem bełkotu. Niezły bełkot jak na akademickiego wykładowcę z uczelni publicznej w demokratycznym kraju. P. Bernatowicz znacznie lepiej czułby się zapewne w rządzie z Goebbelsem czy Putinem, niestety Polska Rzeczpospolita wybrała i zazwyczaj wybierała, inaczej. Musi biedaczyna udawać, że szanuje panującą w kraju wolność, niemniej na jego szczęście znajdują się czasem życzliwi, np. koledzy z pisma „Szum”, którzy otwierają łamy na takie posttotalitarne nostalgie. Ale idźmy dalej, wszak to dopiero akapit drugi, a „tych wagonów jest ze czterdzieści”.
W akapicie trzecim otrzymujemy kolejną rewelację, tym razem w sprawie wolności słowa, która zdaniem Bernatowicza jest dogmatyczna wtedy, gdy jest bezwzględna. Rozumiem, że tu do głosu dochodzą zwykle edukacyjne braki – nasz autor nie miał przecież Wiedzy o Społeczeństwie czy analogicznych zajęć, tylko przysposobienie obronne. I zaiste, mentalność jego pozostała okopowa.
Po czwarte – Piotr Bernatowicz odkrywa siłę słów i paradoksy wolności. Ja po przeczytaniu jego artykułu zaczęłam naprawdę cenić siłę i wartość milczenia.
Po kolejne wreszcie – jest w Piotrze Bernatowiczu jakiś niedostatek pokory, skoro uważa się on, całkiem niesłusznie, jak się w tekście okazuje, za znawcę współczesnej kultury. Trzeba naprawdę ogromnej ignorancji, by w bełkotliwych czasem tekstach dialogów współczesnych sztuk teatralnych nie dostrzec powtórzeń czy szyderstw z tekstów współczesnej kultury. Jeśli bełkotliwy jest Garcia, to bełkotliwa jest też cała literatura współczesna z Joycem i Proustem na czele, o Jelinek czy Morrison nie wspominając. Z przykrością stwierdzam, że osoba o tak rażących brakach w wiedzy o współczesnej kulturze, jej paradoksalnych i czasem nieoczywistych strategiach budowania narracji, jest nie tylko wykładowcą publicznej uczelni, ale również dyrektorem publicznej galerii sztuki współczesnej. Tekst pana Bernatowicza o „Golgota Picnic” każe w związku z tym zapytać o granice dezynwoltury funkcjonariuszy publicznych oraz o to, czy nasz autor, z taka swada krytykujący Ministrę Kultury (przy okazji mylący jej płeć oraz odczytując to, co powiedziała nie prywatnie, lecz jako polska urzędniczka, jako wypowiedz o gustach) w ogóle powinien pełnić publiczne funkcje. Nie mam ani charakteru ani potrzeby rozliczania kogokolwiek z jego przekonań, moje pytanie ma charakter czysto retoryczny, bo – inaczej niż P. Bernatowicz nie czuję się powołana do roszczeń i ocen.
Pan Aberratowicz, chciałoby się już powiedzieć, choć poprawność zobowiązuje, więc – pan Bernatowicz dokłada jeszcze jeden absurd do swojej cierniowej korony konserwatywnej pseudowolności. Oskarża on bowiem Garcię o krzewienie mowy nienawiści. To jest miejsce, w którym uznaję, że zakończę polemikę, nie dlatego bynajmniej, że brak mi argumentów, ale brak mi słów po prostu. Wiec panie Bernatowicz – mowa nienawiści to tekst, jaki usłyszałam w 2004 roku na manifie kobiecej, gdy chłopcy z Młodzieży Wszechpolskiej krzyczeli do pokojowo demonstrujących kobiet : „zrobimy z wami to, co Hitler z Żydami”. To była mowa nienawiści, nie jest nią natomiast zaaranżowana w teatrze i tam wystawiana, wyłącznie dla chętnych zresztą, sztuka, której autor bierze na warsztat teksty współczesnej kultury. Rozumiem, że historyk sztuki mógł nie doczytać i przy dzisiejszym stanie edukacji wyższej łatwo mu powiedzieć „kulturoznawstwo to nie moja dyscyplina”, ale na litość boską. Panie doktorze. Jest różnica między bluźnierstwem recytowanym w teatrze, a groźbą ludobójstwa wykrzykiwaną na ulicy. W przypadku autorów tej drugiej nie mówimy o metaforze, performensie czy balecie, ale o realnej groźbie pozbawienia mnie życia, której pan Bernatowicz dorabia właśnie ideologiczne zaplecze.
Wierze, że przed dyskryminującymi dezinterpretacjami ich tekstów Iza i Jakub świetnie obronią się sami, ja tu tylko mówię, że „ja byłam przeciw”.