Ewa Majewska
Między Scyllą .Nowoczesnego nawoływania do powrotu pańszczyzny oraz Charybdą PiSowskiej ultrakonserwatywnej paranoi naprawdę trudno ustać nie na jednej, ale nawet na dwóch nogach. Oba porządki się wzajemnie świetnie uzupełniają, bowiem Ryszard Petru musi wprowadzić dokładnie tyle zamordyzmu w stosunki produkcji, co Jarosław Kaczyński w procedury państwowe oraz „kwestie światopoglądowe”. Wiele z tych kwestii to legendarny już „gender”.
Ciekawostka. Gdyby „ideologia gender”, jak ją z upodobaniem nazywa posłanka Pawłowicz, faktycznie była tak potwornie rozpanoszona na polskich uniwersytetach, nie musiałabym, po wyjściu z biura, w pisanym nieodpłatnie po nocy felietonie (który Redakcja Codziennika Feministycznego równie nieodpłatnie i także po godzinach wstawia na łamy) tłumaczyć, czym jest gender. Gdyby nasze uniwersytety faktycznie były na dobrym poziomie, ostatnie 50 lat studiów nad społeczno-kulturowymi aspektami płci byłyby w miarę znane wszystkim posłankom i posłom. A tak muszę na serio zastanawiać się nad tym, czy we współpracy z Rzecznikiem Praw Obywatelskich czy jakąś inną niezlikwidowaną jeszcze instytucją nie zaproponować naszym posłankom i posłom kursu wiedzy o studiach nad płcią, bo nie wiedzą, co mówią, a słowami także czynią (zob. Austin 1993 oraz Butler 1992).
Gender to nie jest zboczeniec polujący w krzakach na Twoje wracające ze szkoły dziecko. To nie jest ksiądz-pedofil, który z obleśnym uśmiechem każe Twoim dzieciom oblizywać ze swoich kolan bitą śmietanę. To nie jest wikary z parafii w Bieszczadach, który molestował dwa pokolenia dziewczynek. To nie jest biskup, który seksualnie wykorzystywał swoich chórzystów, prałat, który wymuszał seks na ministrantach. To nie jest zakonnica przyzwalająca na tortury w prowadzonym przez siebie sierocińcu.
Gender to kategoria początkowo wykorzystywana w psychologii, a następnie upowszechniona w badaniach nad kulturą, literaturą, i innych dziedzinach, w tym także naukach przyrodniczych, która opisuje kulturowe i społeczne aspekty płciowości człowieka. Sama z siebie jest równie niebezpieczna, co pojęcie Boga czy ojczyzny. Niemniej, w przeciwieństwie do tych dwóch ostatnich określeń, nikt w imię genderu nikogo nie zabijał, nie torturował i nie napadał. W tym sensie to słowa „Bóg” czy „Polska” są znacznie bardziej niebezpieczne. Gdyby chcieć z argumentów przeciwników „ideologii gender” wyciągnąć logiczne konsekwencje, należałoby za użycie tych właśnie słów, a nie niewinnego genderu, karać publiczną krytyką.
Kiedy moja znajoma zamieściła na portalu internetowym filmik przedstawiający sejmową konferencję prasową zorganizowaną przez posła Jana Klawitera i kilka organizacji pozarządowych o „genderze i okultyzmie w e-podręcznikach” byłam przekonana, że złote czasy kabaretu wróciły. Obejrzałam to kilka razy, zanim do mnie dotarło, że to jednak jest prawdziwy poseł, a nie nabijający się z polityków_czek komik.
Pomyślałam, że nie będę przecież dodatkowo pogrążać przedstawicielek_i demokratycznie wybranych władz i po prostu zaproponuję szkolenie. Bo śmieje się z nich cały kraj, a jako osoba szkolona w socjologii zdaję sobie sprawę z tego, że przez mój chichot przebija uprzywilejowanie i kapitał kulturowy, paskudna edukacja wyższa, i to międzynarodowa (pracowałam w ośrodku badań nad genderem na Uniwersytecie Kalifornijskim w Berkeley, na szwedzkim Uniwersytecie w Örebro oraz byłam stypendystką Université Paris-VIII w Paryżu; studiowałam też gender studies na Uniwersytecie w Warszawie, gdzie z przerwami wykładam od 2003 roku). Posłowie i posłanki, z których śmieje się dziś cały kraj zapewne nie mieli tego przywileju, żeby się o genderze nauczyć. Ja zaś jako socjaldemokratka nie mogę żądać, żeby skorzystali z bezpłatnej jeszcze w Polsce edukacji albo bardzo tanich kursów wieczorowych, bo zostanie to przez moich własnych kolegów z lewicy odebrane jako klasowa wyższość, a nie międzyludzka solidarność.
Pozostaje mi więc tylko jedno – i proszę mi wierzyć, że robię takie rzeczy nie od wczoraj, ale od jakichś 20 lat – udzielam osobom mniej uprzywilejowanym nieodpłatnych kursów, warsztatów, szkoleń. Czasem ze wsparciem instytucji, a czasem nie, niemniej – bardzo często zupełnie nieodpłatnie. (I to jest ta część transakcji, o której moi jakże lewicowi koledzy, posiadający często środki finansowe, o których mogłabym tylko zamarzyć, pamiętać nie chcą. Więc uprzejmie przypomnę.)
A wracając do kursów – tak, myślę, że mogłabym takie poprowadzić. Uczyłam squattersów i imigrantów, chłopaków w poprawczakach, studentów, studentki, dorosłych, młodzież w wieku szkolnym, grupy bardzo zróżnicowane wiekowo, płciowo, majątkowo, etnicznie i rasowo, więc posłowie i posłanki są mi niestraszne. Przypuszczam, że do pracy na uniwersytecie nie będzie mi w Polsce dane wrócić, więc być może poproszę o wynagrodzenie w postaci ciepłego posiłku raz dziennie.