Ten felieton jest próbą zbiorczej odpowiedzi na szereg dyskusji, w które się włączyłam albo zostałam niechcący włączona w związku z niedawną wygraną Weroniki Rosati w sądzie w procesie przeciwko znanemu reżyserowi i mniej udanemu pisarzowi, Andrzejowi Żuławskiemu. Na początek przedstawię moje stanowisko za pomocą sloganu: Jestem z Weroniką Rosati, gdy słusznie protestuje ona przeciw mizoginii, seksizmowi i wspieraniu męskiego przywileju, w kontekście życia i praktyk seksualnych oraz szerzej – na polu aktywności społecznej i kulturalnej. Jestem przeciw Weronice Rosati, gdy używa ona swego klasowego i politycznego przywileju, by w iście inkwizycyjnym stylu zwalczać wolność słowa i wygrywać spory o własny wizerunek ponad prawem. Mam wrażenie, że ta druga sytuacja miała właśnie miejsce w jej szeroko omawianym przez media sporze z Andrzejem Żuławskim.
Feminizm od wielu lat sięga po różne środki walki o równouprawnienie, o zmianę społeczeństwa na rzecz równości i różnorodności. Część feministek uważa, że najlepiej skupić się na gestach fasadowych i zabronić pornografii, prostytucji, ograniczyć wolność słowa oraz izolować się od męskiego świata na tyle, na ile to tylko możliwe. W tej wersji wszystkie kroki są dozwolone, należy sięgać po absolutnie wszelkie środki, łącznie z cenzurą prewencyjną, aresztowaniem nakładów książek przed ich upowszechnieniem, zniesławianie, pozaprawne naciski etc. Alternatywna i zdecydowanie bliższa mi opcja walki o równouprawnienie kobiet i mężczyzn oraz społeczeństwo egalitarne i tolerancyjne ogranicza stosowanie sądowych metod dochodzenia własnych praw do sytuacji skrajnych – przemocy, zbrodni, napastowania czy mobbingu. W innych sytuacjach, i zaliczam do nich również tworzenie niesmacznej fikcji literackiej, w której istnieje domniemanie, ale nie pewność, szkalowania czy zniesławiania – tu sugerowałabym raczej walkę na pióra, obronę dobrego imienia konkretnych kobiet oraz kobiet jako grupy poprzez kontratak, subwersję, parodię i ośmieszenie. Wydaje mi się, że w sytuacji, gdy Andrzej Żuławski pisze słabą powieść, pełną resentymentalnych idiosynkrazji, można mu za to serdecznie podziękować, szykując zmasowany nalot feministycznych replik, ale wzywanie sądu do rekwirowania powieści przed jej upowszechnieniem, wymuszanie kar i sankcji dla wydawców tylko dlatego, że być może ktoś domyśli się, że Weronika Rosati jest bohaterką złej książki, jest zdecydowanie ruchem, który działa przeciw niej samej, kobietom jako grupie, feminizmowi oraz społeczeństwu jako całości.
Feminizm to także walka o seksualną i kulturową wolność kobiet. Jedna z pierwszych słynnych feministycznych powieści, Strach przed lataniem Eriki Jong, została okrzyknięta „pornografią” jeszcze zanim się ukazała. Istniały poważne zakusy na jej ocenzurowanie, a po publikacji całe Stany Zjednoczone zajęły się szkalowaniem jej autorki jako wrednej mizoginki, pornografki etc. Jedna z niewielu osób, które wypowiedziały się w obronie tej powieści oraz napisały pełen uznania list do jej autorki, był inny cenzurowany wcześniej pisarz, Henry Miller. Jong opisuje całe zajście w jego biografii, którą napisała trochę w dowód wdzięczności za ten symboliczny gest, a głównie z szacunku dla wolności seksualnej i wolności słowa. Diabeł na wolności, bo tak nazywa się ta powieść, jest dostępny po polsku, bo na szczęście nikt tej książki nie ocenzurował. I mam nadzieję, że wszystkie książki, tak Millera, jak i Jong, będą w naszym kraju dostępne, po pierwsze dlatego, że wierzę w wolność słowa, a po drugie dlatego, że gdyby nie ci państwo, wolność kobiet do wyrażania własnej seksualności, w piśmie i w życiu, byłaby o wiele mniejsza.
Wracając do Rosati. Uważam, że aby bronić własnego dobrego imienia oraz sprawy kobiet, nie należy robić z siebie idiotki i sądownie podkreślać, że jest się bohaterką opisywaną przez złego i ewidentnie sfrustrowanego pisarza. Ten ruch jest gwoździem do trumny mojej kobiecej solidarności. Nie chcę, żeby ruch feministyczny był cenzorski, nie chcę też, żeby był głupi. Do tego jeszcze wykorzystywanie rodzinnych koneksji i pozycji klasowej w sądzie, który powinien być neutralny, i, na litość boską, działać zgodnie z prawem, woła o pomstę do nieba. Dzięki Helsińskiej Fundacji Praw Człowieka działania takie, jak wykorzystane w tym procesie prewencyjne zatrzymywanie dzieła (tu: wydrukowanego nakładu książki) zostały niedawno uznane za niekonstytucyjne. Dlaczego w takim razie sąd w oparciu o tę praktykę feruje wyroki? Czy chcemy, żeby wszystkie książki były prewencyjnie aresztowane, bo komuś może się nie spodobać sposób, w jaki on/a albo grupa, do której przynależy, może jest tam opisana?
Swego czasu zareagowałam wściekłością na sposób, w jaki Agnieszka Drotkiewicz posłużyła się znieważeniem ruchu kobiecego do tego, by zbudować charakter głównej postaci swojej powieści. Dziś bardziej lubię twórczość tej pisarki i cieszę się, że może ona wydawać swoje powieści oraz felietony, które bywają naprawdę super. Cieszę się jej wolnością oraz tym, że nie upominałam się o zakaz szkalowania bliskiego mi środowiska, tylko o lepsze pisarstwo. Teraz zrobiłabym dokładnie tak samo, ale z większą życzliwością i poczuciem humoru.
Podobnej refleksji życzę pro-cenzorskim koleżankom „w łonie feminizmu”, bohaterce skandalu oraz wszystkim, którzy ją popierają. Seks – tak! Wolność słowa – tak! Seksizm i resentyment – nie! ALE BEZ CENZURY!
Ewa Majewska