Ewa Majewska
Wczoraj wieczorem, gdy jeszcze wyniki wyborów nie były przesądzone, złożyłam Robertowi serdeczne gratulacje okraszone utworem z Gwiezdnych Wojen, który nie jest Marszem Imperium. Dopiero, gdy to zrobiłam, dotarło do mnie, jak przełomowe będzie to wydarzenie, jak wiele symbolicznie jednak zmieni się w Polsce, gdy na prezydenta miasta do niedawna wojewódzkiego wybrany zostanie jeden z współzałożycieli (tak się poznaliśmy) Kampanii Przeciwko Homofobii i jej wieloletni prezes, jeden z najbardziej aktywnych, pracowitych i kompetentnych posłów na sejm RP oraz nie ukrywający swych lewicowych poglądów gej. Politycznie rzecz biorąc Robert jest przedstawicielem czegoś, co w normalnych warunkach nazwalibyśmy socjaldemokracją – lewicy instytucjonalnej, ale też antywojennej, antyneoliberalnej oraz obyczajowo postępowej, zaprzeczeniem zdewociałych dziadów z SLD, którym wydaje się, że na (re)sentymencie można dziś jeszcze cokolwiek zwojować. Przypomnę, że SLD nie miało ochoty zapewnić ani Biedroniowi, ani Wandzie Nowickiej, aktualnie wicemarszałkini Sejmu, dobrych miejsc na listach. Myślę, że teraz niektórzy z tych panów plują sobie w brodę. Biedroniowi wróżono, że nie ma on szans ze swoja otwarcie gejowską postawą, że jest za młody, że brak mu doświadczenia, i tak dalej i tak dalej. Okazało się, że wygrała solidarność i nadzieja na zmiany, że w biednym i sprowincjonalizowanym po zmianie systemu województw Słupsku może przebić się kandydat kontrowersyjny, ale zwracający uwagę na kwestie społeczne, antywojenny i sympatyczny. To naprawdę dobry wybór i szansa na zmiany – nie tylko dla Słupska, ale dla całego kraju.
Dziś rano najpierw sprawdziłam wyniki wyborów w Słupsku (yes!!!!) oraz pocztę. A tam – list od mojej Mamy, którą zacytuję, bo myślę, że to naprawdę są ważne słowa, nie tylko dla mnie: „Kochanie! Gratuluje (…) wygranej Roberta Biedronia na prezydenta Słupska! Powieje nowym i mam nadzieje, że to może też pozytywnie oddziaływać na naszego prezydenta Gdańska. (…) Jednak wygrana Roberta na pewno wniesie do polityki coś nowego.” Myślę, że samych tych słów nie trzeba komentować. Do ich wplecenia w felieton zachęcił mnie Tomek Kitliński, autor wydanej niedawno książki o demokracji jako gościnności, „Democracy! A Philosophy of Horror, Hope & Hospitality in Art & Action”. oraz współautor, wraz z partnerem, kuratorem i teoretykiem sztuki, Pawłem Leszkowiczem, książki „Miłość i demokracja”, z której uczyłam się (czas jeszcze pokaże, na ile skutecznie) zasad demokracji i gościnności, również w nauce.
Zwerbalizowany w prywatnej korespondencji entuzjazm mojej Mamy odnośnie wygranej Roberta, odnośnie szans i możliwości, jakie przyniesie ta prezydentura, mógłby na zawsze pozostać moją prywatną sprawą, ewentualnie stać się także elementem plotki czy anegdotki, jaką dzielilibyśmy się między znajomymi. Dzięki sugestii Tomka Kitlińskiego już tak nie będzie, entuzjazm mojej Mamy, jej absolutnie niestereotypowe gratulacje dla geja, który właśnie został pierwszym lewicowym prezydentem miasta w Polsce, stanie się sprawą publiczną, dołączy do szeregu spraw i kwestii publicznych, stanie się też głosem w nieco innym sporze, mianowicie o to, co myślą kobiety powoli zbliżające się do wieku seniorek, z których wiele skądinąd popierało Roberta w Słupsku, na miejscu, pomimo rozpowszechnionego w Polsce stereotypu o „zacofaniu” i konserwatywnych upodobaniach prowincji.
Postanowiłam przyjrzeć się postawie mojej Mamy oraz ją upublicznić między innymi dlatego, że z tego, co ciągle słyszę, nie jest ona typową postawą w Polsce, choć – jak pokazało zwycięstwo Roberta w Słupsku – może niebawem będzie. Moja Mama to osoba wrażliwa i otwarta, która na hasło „Mamo. Zakochałam się, i jest to dziewczyna” odpowiedziała najpiękniej, jak można sobie wyobrazić, mówiąc: „Dziecko, bardzo się cieszę, że jesteś szczęśliwa”. Mama dzwoniła do mnie z Irlandii, żeby powiedzieć, że wraz z mężem totalnie kibicowali Conchicie Wurst podczas Eurowizji. Mama jest też osobą, która, gdy zobaczyła, jak z kolegami szykujemy protest pod Stocznią Gdańską na rzecz praw pracowniczych i wypłaty zaległych od wielu miesięcy pensji, była wzruszona, że wspieramy robotników. Myślę, że takich Mam jest w Polsce na pewno więcej, niemniej – na zachętę, a trochę też okolicznościowo – pomyślałam, że warto będzie przytoczyć te jej słowa za jej życia, akcentując nie tylko swobodę i życzliwość, z jaką zareagowała na nieheteronormatywny afekt własnej córki, ale też po to, by otworzyć nowy wątek myślenia o tym, co to znaczy „publiczne” i w jaki sposób oraz przez kogo jest to definiowane.
Jak przypomniała nam w niedzielę goszcząca na seminarium „Art and Public Sphere” dr Monika Bobako, skądinąd świetna specjalistka od filozofii polityki, w klasycznej teorii sfery publicznej, sformułowanej już w 1962 roku przez Jurgena Habermasa, ogólność i powszechność tego, co stanowić ma przedmiot publicznej debaty, stanowiącej z kolei trzon aktywności w sferze publicznej, wielokrotnie stawała się przedmiotem feministycznej krytyki choćby dlatego, że kontekstowe i partykularne kwestie podnoszone często przez kobiety, dotyczące ich bliskich, pracy czy przemocy domowej, były wypierane przez lata męskiej dominacji w społeczeństwie i kulturze. Nieoczekiwane wtargnięcie głosu mojej mamy, której przedmiotem zainteresowania nie jest prima facie dobro publiczne czy inny ogólny i uniwersalny problem, ale dobro i szczęście jej własnej córki, nie będzie traktowane serio w żadnej klasycznej debacie publicznej konstruowanej podług klasycznego mieszczańskiego wzorca. Stanie się natomiast ważnym elementem wszędzie tam, gdzie wobec hegemonicznej i mainstreamowej sfery publicznej budują się, jak je niegdyś nazwała Nancy Fraser, „kontrpubliczności podporządkowanych innych”.
Kontrpublicznościami stają się wszelkie takie sytuacje, które przeciwstawiają się hegemonicznej narracji, prowadząc do dyskusji, oporu i redefinicji kluczowych kategorii obszaru politycznego. Moja Mama obwieszczająca, że w kontekście mojej miłości do innej kobiety (a nie do mężczyzny) interesuje ją wyłącznie to, czy będę szczęśliwa, nadaje swojemu partykularnemu zainteresowaniu szczęściem własnej córki ciekawą „zapowiedź generalizacji”, interesujący potencjał uniwersalizacji prymatu troski o (nieheteronormatywne) szczęście nad troską o zgodność z tradycją, i w tym sensie otwiera nowe potencjały.
Kilka lat po interwencji Nancy Fraser autorzy tacy, jak Michael Warner czy Lauren Berlant zaczęli poszukiwać alternatyw dla tradycyjnych sfer publicznych, znajdując je właśnie w przestrzeniach nieheteronormatywnych, takich jak pikiety, kluby, ruchy społeczne czy inicjatywy typu Act Up! W Polsce brzmi to zupełnie niewiarygodnie, ale żyjemy w czasach, w których o tym, co stanie się przedmiotem publicznej debaty, nie decydują już wyłącznie biali, zamożni, heteroseksualni mężczyźni po 50-tce, ale znacznie więcej osób, nawet jeżeli w przypadku wielu z nich nadal niestety udział w tym, co publiczne, wiąże się z pewnymi ograniczeniami.
Nie wiem, jaka jest Mama Roberta Biedronia, i nie o to tu przecież chodzi. Ale mam nadzieję, że naszą sferą publiczną zasilą niebawem również i takie głosy, jak mojej Mamy, z której – jeśli tego jeszcze nie powiedziałam, to teraz to powiem, JESTEM BARDZO DUMNA! – i której słowa może ośmielą również inne Mamy i Córki oraz w ogóle – osoby – do odwagi na polu przekraczania i demontażu tego, co publicznej i tego, co prywatne, dla ogólnego dobra wszystkich. Czego sobie i Wam życzę.
Więcej o sferach publicznych oraz kontrpublicznościach na seminarium „Art and Public Sphere” oraz w liście lektur, do których czytania serdecznie zachęcam!