Kobieta bezpieczna? NATO, ciąża, i nierówności

Ewa Majewska

Tradycja uciskanych poucza nas o tym, że „stan wyjątkowy”, w którym żyjemy, jest regułą. Musimy dorobić się takiego pojęcia historii, które temu odpowiada. Wtedy naszym zadaniem będzie wprowadzenie rzeczywistego stanu wyjątkowego; to zaś polepszy naszą pozycję w walce przeciwko faszyzmowi.

W. Benjamin, O pojęciu historii

Niektórzy może pamiętają akcję polskiej policji, wymyśloną w celu zapewnienia Polkom bezpieczeństwa i wykonaną około 2003 roku. Znaczącym elementem tej kampanii były plakaty „nie wychylaj się”, zachęcające kobiety do tego, by „nie prowokowały” mężczyzn swoim strojem i zachowaniem. Po licznych interwencjach plakaty zostały usunięte, niemniej niemiłe wrażenie zostało. Bo przecież osobom okradzionym nie zwykliśmy mówić: „nie noś ze sobą pieniędzy”, zaś pobitym: „proszę siedzieć w domu”. Zwłaszcza, że w przypadku kobiet to najczęściej właśnie przebywanie w domu skutkuje pobiciem.

Jak przypomniała niedawno Gazeta Wyborcza, „Szczyt NATO w Warszawie jest zaplanowany na 8-9 lipca. Telebim ustawiony w środę przed siedzibą MON w al. Niepodległości odlicza czas do spotkania przywódców państw sojuszu”. Podaję te informacje również dlatego, że mogą zainteresować artystki i artystów ulicy. Minister Macierewicz twierdzi podobno, że „możemy się czuć bezpiecznie”. Poczułam się zobowiązana do uzupełnienia stronniczej moim zdaniem, selektywnej i opartej na męskim oraz klasowym przywileju wypowiedzi ministra obrony.

Ja nie czuję się bezpieczna. Nie czuje się tak również większość moich koleżanek oraz spora część kobiet w Polsce. Dowiedziałyśmy się właśnie, że do sejmu trafił kolejny projekt zaostrzenia ustawy aborcyjnej oraz że polscy biskupi również uważają, że w sprawie zarodków nie ma kompromisu. Gwałt czy zagrożenie zdrowia płodu nie mogą być, zdaniem domorosłych reformatorów ustawy, powodem przerwania ciąży.

W sprawie rodzenia od dawna nie ma w Polsce kompromisu. W sprawie rodzenia jest w Polsce przymus, lekko tonizowany zawartymi w ustawie o ochronie życia poczętego (sic!) opisami trzech sytuacji, w których dopuszcza się przerywanie ciąży: zagrożenie życia i zdrowia kobiety, ciąża jako wynik gwałtu oraz zagrożony jest rozwój płodu. Jak pokazują liczne przypadki kobiet, którym pomimo występowania tych okoliczności i tak nakazywano poród, władza nad kobietami ma się w Polsce lepiej, niż w średniowieczu. Wtedy spędzanie płodu uważane było za normalną praktykę, podobnie zresztą, jak w całej historii ludzkości, nie licząc czasów od drugiej połowy XIX wieku po dzień dzisiejszy.

Alicja Tysiąc, ofiara instytucjonalnej przemocy, która w efekcie doznanych nadużyć i upokorzeń postanowiła skierować sprawę przeciwko lekarzom, a potem – Polsce, do sądu; kobieta, która wygrała w Europejskim Trybunale Praw Człowieka sprawę o uchybienia formalne (niemożliwość odwołania od decyzji lekarza) w zakresie procedur związanych z przerywaniem ciąży w sytuacjach, gdy jest ono przewidziane ustawą, to tylko jedna z ogromnej grupy kobiet, które zmuszono do rodzenia pomimo zagrożenia dla ich życia i zdrowia. Historie zgwałconych nastolatek, które również próbowano do tego zmusić oraz kobiet, którym odmawiano badań prenatalnych, to kolejny zestaw przypadków rodem z koszmaru, w którym pretensjonalne przekonanie o moralnej wyższości, hipokryzja i zwykłe lenistwo popycha lekarzy do skazywania ludzi na cierpienie.

Kobiety w Polsce nie zgadzają się na ten stan rzeczy. Jeszcze w 1993 roku przeciwko zaostrzaniu liberalnej wcześniej “ustawy aborcyjnej” wypowiedział się jeden milion osób. Organizacje feministyczne szacują, że rokrocznie wykonuje się w Polsce około 200 000 zabiegów przerywania ciąży.

Trudno oszacować, ile Polek udaje się w tym celu zagranicę. Od 1993 roku odbyło się kilkaset demonstracji i protestów w sprawie liberalizacji ustawy. Większość Polek i Polaków wypowiada się za zmianą przepisów o aborcji na łagodniejsze, podobnie w odniesieniu do dostępności edukacji seksualnej i antykoncepcji.

Dlaczego więc Episkopat i spora część aktualnych posłów i posłanek chce skazać kobiety na rodzenie dzieci poczętych wskutek gwałtu oraz zamierza wymusić nieprzerywanie ciąży także w sytuacjach, gdy płód rozwija się nieprawidłowo? Moim zdaniem dzieje się tak przede wszystkim dlatego, że Polacy, przynajmniej ci ekonomicznie uprzywilejowani, czują się bezpiecznie. Polki mniej, ale kogo to obchodzi…

O co gender? Tylko poważne propozycje

Ewa Majewska

Między Scyllą .Nowoczesnego nawoływania do powrotu pańszczyzny oraz Charybdą PiSowskiej ultrakonserwatywnej paranoi naprawdę trudno ustać nie na jednej, ale nawet na dwóch nogach. Oba porządki się wzajemnie świetnie uzupełniają, bowiem Ryszard Petru musi wprowadzić dokładnie tyle zamordyzmu w stosunki produkcji, co Jarosław Kaczyński w procedury państwowe oraz „kwestie światopoglądowe”. Wiele z tych kwestii to legendarny już „gender”.

Ciekawostka. Gdyby „ideologia gender”, jak ją z upodobaniem nazywa posłanka Pawłowicz, faktycznie była tak potwornie rozpanoszona na polskich uniwersytetach, nie musiałabym, po wyjściu z biura, w pisanym nieodpłatnie po nocy felietonie (który Redakcja Codziennika Feministycznego równie nieodpłatnie i także po godzinach wstawia na łamy) tłumaczyć, czym jest gender. Gdyby nasze uniwersytety faktycznie były na dobrym poziomie, ostatnie 50 lat studiów nad społeczno-kulturowymi aspektami płci byłyby w miarę znane wszystkim posłankom i posłom. A tak muszę na serio zastanawiać się nad tym, czy we współpracy z Rzecznikiem Praw Obywatelskich czy jakąś inną niezlikwidowaną jeszcze instytucją nie zaproponować naszym posłankom i posłom kursu wiedzy o studiach nad płcią, bo nie wiedzą, co mówią, a słowami także czynią (zob. Austin 1993 oraz Butler 1992).

Gender to nie jest zboczeniec polujący w krzakach na Twoje wracające ze szkoły dziecko. To nie jest ksiądz-pedofil, który z obleśnym uśmiechem każe Twoim dzieciom oblizywać ze swoich kolan bitą śmietanę. To nie jest wikary z parafii w Bieszczadach, który molestował dwa pokolenia dziewczynek. To nie jest biskup, który seksualnie wykorzystywał swoich chórzystów, prałat, który wymuszał seks na ministrantach. To nie jest zakonnica przyzwalająca na tortury w prowadzonym przez siebie sierocińcu.

Gender to kategoria początkowo wykorzystywana w psychologii, a następnie upowszechniona w badaniach nad kulturą, literaturą, i innych dziedzinach, w tym także naukach przyrodniczych, która opisuje kulturowe i społeczne aspekty płciowości człowieka. Sama z siebie jest równie niebezpieczna, co pojęcie Boga czy ojczyzny. Niemniej, w przeciwieństwie do tych dwóch ostatnich określeń, nikt w imię genderu nikogo nie zabijał, nie torturował i nie napadał. W tym sensie to słowa „Bóg” czy „Polska” są znacznie bardziej niebezpieczne. Gdyby chcieć z argumentów przeciwników „ideologii gender” wyciągnąć logiczne konsekwencje, należałoby za użycie tych właśnie słów, a nie niewinnego genderu, karać publiczną krytyką.

Kiedy moja znajoma zamieściła na portalu internetowym filmik przedstawiający sejmową konferencję prasową zorganizowaną przez posła Jana Klawitera i kilka organizacji pozarządowych o „genderze i okultyzmie w e-podręcznikach” byłam przekonana, że złote czasy kabaretu wróciły. Obejrzałam to kilka razy, zanim do mnie dotarło, że to jednak jest prawdziwy poseł, a nie nabijający się z polityków_czek komik.

Pomyślałam, że nie będę przecież dodatkowo pogrążać przedstawicielek_i demokratycznie wybranych władz i po prostu zaproponuję szkolenie. Bo śmieje się z nich cały kraj, a jako osoba szkolona w socjologii zdaję sobie sprawę z tego, że przez mój chichot przebija uprzywilejowanie i kapitał kulturowy, paskudna edukacja wyższa, i to międzynarodowa (pracowałam w ośrodku badań nad genderem na Uniwersytecie Kalifornijskim w Berkeley, na szwedzkim Uniwersytecie w Örebro oraz byłam stypendystką Université Paris-VIII w Paryżu; studiowałam też gender studies na Uniwersytecie w Warszawie, gdzie z przerwami wykładam od 2003 roku). Posłowie i posłanki, z których śmieje się dziś cały kraj zapewne nie mieli tego przywileju, żeby się o genderze nauczyć. Ja zaś jako  socjaldemokratka nie mogę żądać, żeby skorzystali z bezpłatnej jeszcze w Polsce edukacji albo bardzo tanich kursów wieczorowych, bo zostanie to przez moich własnych kolegów z lewicy odebrane jako klasowa wyższość, a nie międzyludzka solidarność.

Pozostaje mi więc tylko jedno – i proszę mi wierzyć, że robię takie rzeczy nie od wczoraj, ale od jakichś 20 lat – udzielam osobom mniej uprzywilejowanym nieodpłatnych kursów, warsztatów, szkoleń. Czasem ze wsparciem instytucji, a czasem nie, niemniej – bardzo często zupełnie nieodpłatnie. (I to jest ta część transakcji, o której moi jakże lewicowi koledzy, posiadający często środki finansowe, o których mogłabym tylko zamarzyć, pamiętać nie chcą. Więc uprzejmie przypomnę.)

A wracając do kursów – tak, myślę, że mogłabym takie poprowadzić. Uczyłam squattersów i imigrantów, chłopaków w poprawczakach, studentów, studentki, dorosłych, młodzież w wieku szkolnym, grupy bardzo zróżnicowane wiekowo, płciowo, majątkowo, etnicznie i rasowo, więc posłowie i posłanki są mi niestraszne. Przypuszczam, że do pracy na uniwersytecie nie będzie mi w Polsce dane wrócić, więc być może poproszę o wynagrodzenie w postaci ciepłego posiłku raz dziennie.

Don’t panic, organize. Najlepsze życzenia noworoczne

Ewa Majewska

Dla wielu feministycznych działaczek i akademiczek, pisarek i sprzątaczek, pielęgniarek, emerytek, matek i nastolatek niewątpliwie nadchodzi ciężki rok. Oto partia rządząca, nosząca w nazwie dwa słowa: prawo i sprawiedliwość, skutecznie pokazała, że prawo ma w poważaniu, a sprawiedliwość – wyłącznie dla bogatych. Mężczyzn. W sutannach. Rok 2016 rysuje się jako czas wyrzeczeń, w którym terroryzowanie nas coraz to nowymi zakazami i nakazami połączone będzie z dalszym wzmacnianiem ekonomicznych nierówności, skazujących coraz to większą część populacji na pozbawione elementarnej godności życie w nędzy.

Prawna petryfikacja Trybunału Konstytucyjnego poprzez ustawowy bubel podpisany właśnie przez prezydenta nie jest po prostu zasłoną dymną. Jest prawną zbrodnią, dokonaną w biały dzień przez polityków i polityczki powołanych do działania w obszarze instytucji prawnych, a nie do ich likwidacji. O ile wcześniej tylko ograniczona elita korzystała na co dzień z konstytucyjnych praw, czasem również grupy mniejszościowe i opresjonowane mogły się upominać choćby o namiastkę sprawiedliwości. Teraz i to będzie utrudnione. Nawet, jeśli myślimy głównie kategoriami sprawiedliwości ekonomicznej, nie możemy być ślepe na to, że właśnie utrącono kluczową instancję umożliwiającą blokowanie szkodliwych dla nieuprzywilejowanej większości praw. Z tego, że z instytucji tej korzystano dotąd mało skwapliwie, nie wynika jeszcze, że należy ją prawnie paraliżować. Wprost przeciwnie.

W Polsce zapanowała więc zima, która – oprócz braku śniegu – do złudzenia przypomina opisywaną przez C. S. Lewisa Narnię – nie ma w niej nawet Świąt, bo jak świętować, gdy demokratycznie wybrana władza likwiduje instytucje powołane do jej kontroli? Nie ma śniegu, za to jest wygadana Biała Pani, i to niejedna zresztą, która sączy w lud jadowity przekaz o tym, że „teraz wreszcie zapanuje porządek”. Jak dla kogo, moim zdaniem. Jak dla mnie, panować zaczyna raczej burdel, w którym pod sztandarami „prawa” likwiduje się jego kluczowy dokument, jakim jest przecież Konstytucja, w którym pod hasłem sprawiedliwości odbiera się chorym, biednym i kobietom namiastki podstawowych praw, zaś na przyszły rok zapowiadane są ograniczenia wolności w nauce, mediach i prawach reprodukcyjnych, by wymienić tylko niektóre z nich.

Nawoływanie do przywrócenia neoliberalnego rządu, nie ma już niestety racji bytu. Nie chce go najwyraźniej większość spośród głosujących i nie chcą go też w gruncie rzeczy najbardziej uciskane mniejszości, bo nie wprowadza obiecanej równości płci i orientacji seksualnych oraz trzyma w nędzy i upodleniu znaczne części społeczeństwa, ignorując prawa pracownicze, skazując masy ludzi na brak elementarnych zabezpieczeń społecznych i godności. 

W przyszłym roku będziemy potrzebować przede wszystkim nie zwiększonych dawek strachu, lecz nadziei. Na to, że usypiające tyrady w telewizji zastąpione zostaną przez głosy ludzi z wizją. Na to, że społeczna apatia wymuszona latami biedy i poniżenia ustąpi wreszcie aktywności na rzecz równości. Na to, że wyścig szczurów zastąpi wreszcie międzyludzka solidarność, nie ta dużą, ale właśnie ta małą literą pisana. I tego nam wszystkim najserdeczniej życzę.


Fot. Ewa Majewska, kawiarnia przy Senefelderplatz, Berlin

Marsz, marsz katolski. O miłości, nienawiści i klasie

„Źródłem nacjonalizmu, czy wręcz szowinizmu, jest nienawiść, a źródłem patriotyzmu – jego siłą – jest miłość” – powiedział Andrzej Duda. Prezydent dodał, że zamierza uczynić wszystko, aby w kolejnych latach marsz niepodległości połączył się z oficjalnymi obchodami święta niepodległości, „żebyśmy wszyscy szli w jednym marszu”.

Jak zapewniają nas od wczoraj media, tegoroczny marsz niepodległości był najspokojniejszym marszem minionych lat. 40 000 uczestników, głównie młodych, pijanych mężczyzn wykrzykujących pełne nienawiści hasła, oczywiście nie musiało demonstrować fizycznej agresji. Po pierwsze – nie było na kim, skoro nie tylko lewica, ale również międzynarodowe korporacje ostrzegały od wielu dni swoich pracowników, by nie pojawiali się w centrum Warszawy, a przede wszystkim – na trasie marszu. Po drugie – niewybredne, pełne nienawiści hasła skandowane przez ten tłum wściekłych mężczyzn, w zupełności wystarczały, by skanalizować agresję i zaznaczyć kto tu rządzi. Teraz już wszyscy wiemy: sfrustrowane, pełne nienawiści i wściekłości bandy kibolsko-chuligańskie. Nazywanie tej erupcji nienawiści i przemocy najspokojniejszym marszem od lat dowodzi, że nie tylko polskim nacjonalistom oraz elitom politycznym, ale również pracownikom mediów, przydałby się psychiatra.

Prezydent Andrzej Duda podkreślał (podobno za Jarosławem Kaczyńskim), że patriotyzm należy oddzielać od nienawistnego nacjonalizmu. Pozdrawiał organizatorów nacjonalistycznego, ociekającego nienawiścią marszu i proponował im wspólne obchody w przyszłym roku. Ja rozumiem, że późny kapitalizm jest naładowany sprzecznościami i że postmodernizm dodał do tej nietypowej logiki nowe elementy, których reperkusje łatwo znaleźć w liście prezydenta, mowie mediów oraz hasłach narodowców. Niemniej – takim erupcjom niekontrolowanych ekwiwokacji wypada czasem przeciwstawić nie tyle może zdrowy rozsądek, co raczej przynajmniej fragmenty dyskursu krytycznego.

Podlana piwem i wódeczką Polska, rycząca hasła o jebaniu Araba, nie jest i nigdy nie będzie moją ojczyzną. Wypraszam sobie oficjalne zapraszanie do wspólnych obchodów powrotu państwa polskiego na światową mapę ludzi, których głównym motywem działań jest nienawiść do obcokrajowców, kobiet i homoseksualizmu, a hasłem przewodnim Witamy w piekle. Nie chcę, żeby po Warszawie rokrocznie grasowała Armia patriotów, bo nie życzę sobie, żeby na kilka milionów żyjących poza granicami Polski Polek i Polaków napadano w rewanżu za te głupie, acz niebezpieczne ekscesy. Nie chcę też, żeby ludzie o innym, niż przeważnie w Polsce spotykany, kolorze skóry czy w ogóle wyglądzie, groziło pobicie, nienawistne okrzyki czy inne formy dyskryminacji i wyzysku. Nie życzę sobie, żeby prezydent mojego kraju wyciągał w bezkrytycznym geście rękę i instytucjonalne wsparcie do ludzi proponujących wysłanie uchodźców do komór gazowych, grożących śmiercią ludności arabskiej oraz bliżej nieokreślonym zdrajcom ojczyzny.

W naszej empatii i współczuciu dla skrzywdzonych grup społecznych  neoliberalnym kapitalizmem oraz aktywnością wspierających go politycznych i ekonomicznych elit nie możemy przechodzić na bezkrytyczne pozycje akceptacji dla mowy i aktów nienawiści oraz ideologiczne wygaszacze polityków i mediów, obwieszczających, że marsz przebiegał spokojnie.

Wielokrotnie oskarżana o brak patriotyzmu Róża Luksemburg napisała w swoim ostatnim tekście z 1919 roku: „Porządek panuje w Warszawie!” – stwierdził w 1831 r. w paryskiej Izbie Deputowanych minister Sebastiani, gdy hordy Suworowa po strasznym szturmie Pragi, przedmieścia Warszawy, wkroczyły do stolicy Polski i rozpoczęły katowską rozprawę z walczącym o wolność ludem. (http://www.filozofia.uw.edu.pl/skfm/publikacje/luksemburg07.pdf ) Tylko stalinowska wersja badań nad językiem może w takich wypowiedziach szukać braku przywiązania do kraju. Ale to, co faktycznie ma moim zdaniem związek z wydarzeniami z 11 listopada br. w Warszawie przychodzi kilka linijek dalej, gdy Luksemburg szydzi z rzekomych zwycięstw niemieckich nacjonalistów nad grupkami berlińskiej lewicy, mających przywrócić niemieckim patriotom poczucie siły, zwycięstwa i władzy po doznanych na faktycznych frontach porażkach militarnych. Porządek panuje w Berlinie, gdy po przegranych na głównych frontach I wojny światowej niemieccy patrioci podpalają siedziby lewicowych czasopism.

Wydaje mi się, że triumfalizm wrzeszczących antyarabskie i antykobiece hasła uczestników marszu niepodległości jest strukturalnie podobny właśnie do tych berlińskich „triumfów” z 1919 roku. Jest ogłaszaniem zwycięstwa tam, gdzie celebrowana winna być porażka, a ekspresją triumfu tam, gdzie należałoby rozpocząć pracę u podstaw nad społeczną i ekonomiczną zmianą, fatalną dla wielu przypadkowych ofiar tendencją do chodzenia na skróty zamiast strukturalnego przekształcenia społecznych i ekonomicznych nierówności.

Wbrew temu, co z empatią i wyczuciem, ale chyba trochę bez zrozumienia sytuacji napisał niedawno Rafał Betlejewski, marsze nacjonalistyczne są zawsze zarazem marszami klasowego gniewu. Są też najczęściej ekspresją męskiego przywileju w patriarchalnym społeczeństwie, przywileju, który pozwala w homoerotycznej jedności poczuć ucieleśnioną siłę i sprawczość grupy. Nie są to marsze najbiedniejszych i najbardziej wykluczonych, gdyż tych zazwyczaj po prostu nie stać na przyjazd do Warszawy, zaś wynikający z biedy i wykluczenia wstyd uniemożliwia im ekspresję własnej krzywdy.Pracująca biedota, drobne mieszczaństwo, niższa klasa średnia – ta cała część społeczeństwa staje się  członkiem marszu, w których niedobitki dumy i politycznego sprawstwa mieszają się z nieudolnie skleconymi fragmentami odniesień do historycznych i politycznych metanarracji.

Takim ofiarom nacjonalistycznej i zapóźnionej edukacji, godzin zmarnowanych na opłacanych z publicznych środków lekcjach religianckiej indoktrynacji, bo niestety w większości przypadków nie są to lekcje religii. Ofiarom ekonomicznej przemocy i władzy kapitału należałoby raczej zaproponować polityczną alternatywę, w której solidarność rozumiana jest jako współpraca bez nienawiści, wolność – jako wolność dla myślących inaczej, zaś sprawiedliwość jako równość bez względu na klasę, rasę, wiek, pochodzenie etniczne, wyznanie, płeć czy psychoseksualną tożsamość.

Taką alternatywę może zaproponować polityczna lewica, której głównym imperatywem nie będzie dorwanie się do władzy i pozostanie przy niej, ale faktyczna praca, kompetentne rozpoznawanie przyczyn wykluczeń i nierówności oraz kierowanie państwowych instytucji nie na wspieranie przywileju tych i tak uprzywilejowanych, ale na strukturalną pomoc dla najbardziej potrzebujących.

Ogłoszony tuż przed „świętem niepodległości” (wydarzenia ze środy zmuszają mnie niestety do użycia cudzysłowu) skład polskiego rządu skłania do krytyki nowych władz za wielkie wyborcze oszustwo, jakim udało się im omamić miliony Polek i Polaków. Nie, minister edukacji wyższej, który chce sprywatyzować uczelnie wyższe, nie przyczyni się do wyrównania szans w dostępie do kapitału kognitywnego. Nie, minister środowiska gotowy zabetonować Rospudę, nie pomoże ani polskiemu przemysłowi, ani polskiej turystyce, ani – przede wszystkim – polskiej przyrodzie. Ministrowie służb, obrony i sprawiedliwości będą toczyli personalnie motywowane wojenki na ideologicznych frontach, nie dbając o dostęp ludności do porad prawnych, do równości wobec trzeciej władzy oraz nadużywając aresztów tymczasowych, podsłuchów i tym podobnych środków. Naszego życia jednak  nie uczynią znośniejszym.   

W tej nieprzyjaznej sytuacji pozostaje nam tylko solidarność. Nie ta z dużej litery i w cudzysłowie, która zbagatelizowała prawa kobiet i wystawiła Polskę na dzikie igrzyska ekonomicznego wyzysku.  To właśnie solidarność z małej litery, ta, która poszukuje sposobów współpracy i społecznej zmiany i umożliwia przywrócenie dawno już zakłóconej równowagi między ekonomicznym wyzyskiem, a kierunkiem politycznej aktywności.

Ewa Majewska


Korekta: Angelika Kudenko

O sile silnych, sile słabych i solidarności

Ewa Majewska

Przetaczająca się właśnie przez Polskę awantura o uchodźców wyczerpuje wszelkie znamiona klasycznej wojny nad Bzdurą. Po Gender Wars musiały przyjść Refugee Wars, inaczej prawica w naszym kraju nie mogłaby spać spokojnie. Nadchodzi jesień, czas na kampanię negatywnego PRu przeciw jakimś bogu ducha winnym ludziom – uchodźcom, kobietom, komukolwiek.

W wojnie o uchodźców zaznaczyła się typowa dla takich wojenek stronniczość mediów. Nie, media nie są w Polsce, ani zapewne nigdzie, neutralne. Bezmyślnie powtarzając slogany rasistów, bezrefleksyjnie udzielając schronienia neologizmom faszyzującej biurokracji, media stają się głównymi aktorami, by nie rzec – sprawcami tych wojen. Powielając i potęgując argumenty najgłośniejszych, które zawsze i bez wyjątku są komunikatami nienawiści, media stają się głównymi rozgrywającymi bitew, których ofiarami są zawsze i bez wyjątku zwykli ludzie, często pozbawieni jakiegokolwiek wsparcia.

Jak zaczęły się w Polsce Refugee Wars? Przecież nie od tego, że “Wsieci” pokazała Ewę Kopacz w popularnej parę sezonów temu błękitnej kreacji Isseya Miyake, którą jakiś niezdarny fotoreporter nieopatrznie wziął za czador. Medialna wojna o uchodźców zaczęła się od tego, że porządne, wydawałoby się, centrowe gazety, zaczęły straszyć “nielegalnymi”, “zapytywać” o możliwe rozwiązania, bezkrytycznie cytować bzdury wypowiadane przez polskich polityków. Solidne rasistowskie i faszystowskie okrzyki przyszły później. Już po sondażach zleconych przez główne media, z których skądinąd jasno wynika, że blisko 60% Polek i Polaków jest za przyjęciem uchodźców, a 20% przeciw.

Prof. Monika Płatek opublikowała niedawno w internecie list od żon Hindusów, Polek. Ich mężowie, od początku nagonki na uchodźców, padają ofiarą aktów nienawiści, i kobiety proszą o pomoc. Co spotyka na codzień wszystkich uchodźców w Polsce, wszyscy świetnie wiemy. Nawet rzekomo “lubiani” w naszym kraju Czeczeni czy Ukraińcy mają, mówiąc nieładnie, przesrane. Oskarża się ich w najlepszym razie o “niedostosowanie” (faktycznie, do tego, co zademonstrowały niedawno opcje prawicowe oraz media trudno się dostosować), a w najgorszym – o popełnianie przestępstw wszelkiego rodzaju i planowanie zamachów.

Problem uchodźców nie zostanie rozwiązany żadnym szybkim “planem”, “programem” ani “projektem”. Problem ten jest bowiem strukturalny i wielowątkowy, dotyczy tak “ich”, jak też “nas” oraz z założenia rozgrywa się na przestrzeni lat oraz w planie międzynarodowym. Jedna jego strona jest ściśle techniczna, dotyczy tego, ile można w danym momencie wyasygnować publicznych środków, ile są w stanie zaoferować osoby prywatne oraz organizacje społeczne, pozarządowe czy przykościelne. Ale druga strona tego problemu, to kwestia otwartości. Elementarnej wrażliwości na ludzkie cierpienie, szacunku do drugiego człowieka oraz otwartości na obyczaje i kultury, których być może nie znamy. O ile pierwsza strona kwestii uchodźczej jest z konieczności związana z prowadzeniem rachunków, wyliczeń i badaniem możliwych scenariuszy, druga nie zna granic. W tym właśnie sensie zgadzam się z Tomkiem Kitlińskim, który akcentował niedawno potrzebę gościnności bezwarunkowej. Tak. Empatia nie zna granic. Empatię albo się ma, albo nie. W tym sensie jest ona bezwarunkowa, ale również nieograniczona.

Natomiast to, jak i ile konkretnie środków instytucje mogą w chwili bieżącej wyasygnować, jest sprawą drugoplanową. To wymaga nie tylko obliczeń, ale również rzetelnej debaty publicznej oraz uczciwych, nie wyssanych z palca, informacji. Tak o uchodźcach, jak i przede wszystkim – o nas.

Obliczanie państwowych środków na uchodźców nigdy nie jest operacją neutralną. Tam zawsze jakąś rolę odgrywają uprzedzenia oraz to, na ile funkcjonariusze publiczni ulegają presji bandy rasistowskich zadymiarzy, a na ile są w stanie przemówić do większości społeczeństwa, która w sprawie uchodźców dotąd albo nie zabrała głosu, albo wypowiada się przychylnie, albo już im pomaga.

Problem uchodźców jest problemem politycznym również w tym sensie, że zależy od społecznych nastrojów i może się bardzo konkretnie przełożyć na preferencje wyborców. Przypuszczam, że po ostatnich bzdurach na temat szariatu w Szwecji spora część chrześcijańskich wyborców PiSu zapewne odda swoje głosy gdzie indziej. Promując bezwzględną ksenofobię i rasizm Kaczyński strzelił swojemu ugrupowaniu w stopę.

Nie możemy się dalej łudzić. Dziesiątki tysięcy Czeczenów, Ukraińców czy Wietnamczyków już gdzieś mieszka, pracuje czy chodzi do szkoły. Oczywiście, z pewnością spotykają się z rasistowskimi uprzedzeniami, na pewno wiele osób nie pozwala im zapomnieć o “legendarnej polskiej gościnności”, ale już przecież tu są, często zadowoleni ze swojego losu.

Nie dajmy też spokoju mediom. Wyłączanie komentarzy i oskarżanie Polek i Polaków o niedojrzałość nie sprzyja debacie publicznej, podobnie, jak nie sprzyja jej bezmyślne kopiowanie rasistowskich uprzedzeń i mowy nienawiści. Media, podobnie jak politycy, są zobowiązane do rzetelności, i patrzenie im na ręce oraz reagowanie na podsycanie społecznych konfliktów nie powinno stanowić większego problemu.

Głos nienawiści zawsze wydaje się silny. Ale jest w gruncie rzeczy głosem mniejszości. Głosem wyklętych z ZUS i NFZ “żołnierzy” nienawiści, głosem sfrustrowanych i ignorowanych młodych oraz głosem tych, którzy to społeczne niezadowolenie rozgrywają dla sobie tylko znanych celów, zdiagnozowanych już przez psychiatrów jako patologiczne pragnienie władzy.

Głos słabych z kolei rozlega się wszędzie tam, gdzie świadczona jest pomoc, gdzie frustracje i żale trzymane są w bezpiecznej odległości od tego, co robimy na codzień. To ci słabi, nie wrzeszczący, ale pomagający i wspierający, są dziś bohaterami i bohaterkami. Żaden powstaniec warszawski nie wysyłałby nikogo do gazu.


Podziękowanie dla Marcina Szczodrego za inspiracje i walkę z rasistowską bzdurą.

Korekta: Monika Mioduszewska-Olszewska

Kontrpubliczności znienawidzonych innych

Ewa Majewska

Uchodźcy, robotnice, samodzielne matki, geje i lesbijki; osoby trans, imigranci, Żydzi, komunistki i cykliści płci dowolnej – to tylko niektóre grupy, nad którymi pastwią się dziś prawicowe media i zastępy internautów. Przełom sierpnia i września to kumulacja dwóch rocznic, które w naturalny sposób prowadzą do przemyślenia tej nienawiści – wybuchu II wojny światowej oraz podpisania Porozumień Sierpniowych. Osobiście uważam te dwa wydarzenia za kluczowe dla polskiej historii XX wieku, niemniej – tylko jedno z nich, to smutniejsze w skutkach – doczekało się już solidnej recepcji, natomiast 31 sierpnia pozostaje nadal raczej prześnioną rewolucją, niż zintegrowanym z życiem populacji i jej samointerpretacją wydarzeniem. 

Uchodźcy, robotnice, samodzielne matki, geje i lesbijki; osoby trans, imigranci, Żydzi, komunistki i cykliści płci dowolnej to grupy, z perspektywy których będzie oceniana nasza postawa, nasze zaangażowanie, polityczne i osobiste, jeśli ktoś musi je koniecznie od siebie oddzielać. Paradoksalnie, stawką tego typu rozliczeń okaże się przede wszystkim to, co postrzegamy zazwyczaj jako nieznaczące: nasza wyobraźnia, czyli nasza umiejętność budowania wizji świata solidarnego i równościowego pomimo morza nienawiści, w którym dosłownie i w przenośni dryfują dziś ciała ludzi zależnych między innymi od naszej gościnności, otwartości i wsparcia. 

Takim wizjom świata opartego na współpracy sprzeciwiają się dziś, w polityce Polski, ale także w polityce Unii Europejskiej, i szerzej – w polityce globalnej – dwa ważne nurty: liberalny i konserwatywny. Ten pierwszy, w wersji skrajnie neoliberalnej, odbiera społecznej praktyce oraz ludzkiej wyobraźni zdolność postrzegania pracy jako sfery, w której kształtuje się ludzka tożsamość, również polityczna. Pozbawiona solidarności polityka migracyjna, idąca ręka w rękę z budowanymi przeciw ludzkiej solidarności zasadami organizacji pracy, to dzieło ekonomicznego liberalizmu, nie obskuranckich uprzedzeń. Obskuranckie uprzedzenia o rasistowskim, seksistowskim czy homofobicznym nastawieniu wyrastają z ksenofobicznej, głęboko konserwatywnej myśli politycznej i wygodnie osiadają na wypracowanej przez neoliberałów strukturze gospodarki.

Przeciw polityce POPiSKu

Nie powinniśmy się dłużej łudzić – zjawiska takie, jak POPiSK (K dla Kukiza) są możliwe nie tylko dzięki temu, że konserwatywne ugrupowania polityczne oraz związki wyznaniowe, w tym zwłaszcza kościół katolicki, bezpardonowo szerzą kampanie nienawiści, ale przede wszystkim dlatego, że instalowana w neoliberalnej gospodarce rynkowej struktura ekonomiczna nie tylko nie wspiera działania w kategoriach społecznej solidarności, ale też otwarcie wyklucza zachowania oparte na współpracy i wsparciu. 

Ten moment, w którym ze smutkiem myślimy o końcu lata 1939 roku, nie powinien być dzisiaj okazją do taniej, antykonserwatywnej sentymentalizacji rzekomo odległej przeszłości, która „nigdy nie wróci”. W bezlitosnych atakach na współczesnych uchodźców, w zamykaniu granic i politycznych nagonkach odżywają dziś stare demony faszystowskiej propagandy. Nie miałyby one żadnego wpływu na rzeczywistość, gdyby liberalne rządy, wspierane przez neoliberalne media, nie zafundowały nam gospodarki niedoboru i cięć socjalnych.

Paniczny lęk, z jakim rodzimi i zagraniczni rasiści witają dziś fale migrujących mieszkańców krajów zagrożonych konfliktami zbrojnymi, byłby w najlepszym razie wyszydzaną fikcją, gdyby system ekonomiczny dominujący dzisiaj tak w naszym kraju, jak i w skali globalnej, nie skazywał społecznych mas na ciągłą niepewność, ciągłe wątpliwości i ciągłą walkę o przetrwanie. Dopiero jako element neoliberalnej ekonomicznej konstelacji rasizm, seksizm i homofobia mogły się na dobre zadomowić w polskiej i światowej debacie politycznej oraz codziennej praktyce. 

Koniec lata 1980 roku z kolei przechodzi znacznie bardziej skomplikowany proces historycznego upamiętniania. Stając się monumentalnym symbolem narodowej przemiany, doświadczenie solidarnościowego strajku z Anną Walentynowicz, bezpodstawnie zwolnioną z pracy na 3 miesiące przed odejściem na emeryturę, wybuch „Solidarności” przechodzi dzisiaj metamorfozę w wydarzenie rzekomo niedostępne i niepowtarzalne. W świecie galopującej prekaryzacji, w którym rozproszeni pracownicy są prawnie i ekonomicznie zmuszani do działania wyłącznie w interesie własnym, rozumianym zawsze i bezwzględnie jako interes jednoosobowy, masowy protest na rzecz jednej pracownicy musi sprawiać wrażenie politycznej fantasmagorii. W świecie, w którym solidarnościowy strajk stał się mitem, do tego mitem założycielskim neoliberalnej gospodarki, jego kluczowe elementy, takie jak współpraca, wspólnota i opór wobec wyzysku, również ulegają przeniesieniu w domenę politycznej fikcji. 

Jak widać, obie rocznice – sierpniowa i wrześniowa – obligują dziś nie do monumentalnych westchnień, ale do krytycznych rewizji. Spod wieńców i wspomnień powinny wreszcie wynurzyć się konkretne działania skierowane przeciw faszystowskiemu ukąszeniu oraz na rzecz społecznej solidarności. Dzisiaj, w dobie „kryzysu uchodźców” i w perspektywie wyborów, które najprawdopodobniej wygra skrajna prawica, lewicowe zaangażowanie wydaje się koniecznością. 

Razem, ale nie osobno

fot. Jarek Kubicki

(Odpowiedź na felieton Sebastiana Matuszewskiego „O Partii Razem i podskórnej homofobii” oraz co i rusz pojawiające się opinie o tym, że „Razem” nie chce zmieniać ustawy aborcyjnej, że jest niewystarczająco feministyczna czy że uprawia ekonomiczny redukcjonizm).

Jednym z licznych błogosławieństw politycznego liberalizmu, jakie spłynęły na nas po 1989 roku jest wolność poglądów i publikacji. Zdaniem większości uczestniczek i uczestników kultury należy ją rozumieć przede wszystkim płasko – jako prawo do tego, żeby każdy i każda prezentowała dowolne poglądy na dowolnych zasadach. Takie podejście do wolności słowa i swobody publikacji sprzyja wypłukiwaniu jakiejkolwiek debaty i powoduje, że wymiana poglądów zamienia się w dość płaski prezentyzm, w którym nie ma już miejsca na jakikolwiek dialog, a najważniejsza staje się prezentacja własnego stanowiska. Tego typu „wymiana” jest może dobra w rozmowach o proszkach do prania, kosmetykach czy jogurtach, natomiast jeżeli przenika ona do debaty politycznej, a już szczególnie w radykalnie lewicowe skrzydło politycznego spektrum, które w bólach i z trudem próbuje zaistnieć w przestrzeni instytucjonalnej, mamy do czynienia z tragikomedią obstrzeliwania i deprecjacji organizacji czy partii politycznej, która nawet jeszcze nie zaistniała w przestrzeni debaty, a już mierzy się z obstrzałem, i to nie oponentów, ale w gruncie rzeczy zwolenników.

Odwiecznym problemem radykalnej lewicy jest wybór między splendid isolation, pozycją komentatora czy komentatorki nie splamionego żadnym zaangażowaniem bezpośrednim oraz miejscem zaangażowania, w którym pragmatyka i praktyka debaty, dyskusji i współpracy zasadniczo organizują dyskusję teoretyczną. Sztandarowe postaci radykalnej lewicy wybierały na ogół opcję drugą i stąd Marksa, Engelsa, Luksemburg, a nawet Bakunina czy Emmy Goldman, nie znamy wyłącznie z ich książek, ale również z pamfletów, głosów w dyskusjach oraz programów partii czy organizacji i do nich komentarzy. Jestem przekonana, że nie odkrywam tu przed nikim Ameryki, ale dla porządku wspominam: nie działamy w idealnym świecie liczb naturalnych, ale wśród ludzi z krwi i kości, z konkretnym, historycznie, etnicznie, płciowo oraz kulturowo naznaczonym sposobem komunikowania się, ekspresji, politycznymi preferencjami etc etc. Miejmy na litość boską odrobinę cierpliwości i gotowości do rozmowy z barwnym wielogłosem, który dopiero się konstytuuje. Nie stawiajmy pod ścianą ludzi, którzy kilka miesięcy temu albo nie wiedzieli jeszcze, czym jest partia polityczna albo zajmowali się czymś zupełnie innym.

W ramach płasko i bez sensu rozumianej wolności słowa, a raczej chyba słów rzucanych na wiatr, może sobie Sebastian rozmaite oskarżenia rzucać. Że partia, która chce zrównać związki jedno- i dwupłciowe jest homofobiczna, że partia, która postuluje oddanie kwestii przerywania ciąży kobietom, pomimo różnic w etycznej ocenie aborcji, nie chce zmieniać ustawy (sic!), że partia, której program w szczegółowy i precyzyjny sposób wyróżnia potrzebę dowartościowania i prawnego zabezpieczenia sytuacji i praw kobiet na rynku pracy, redukuje wszystko do kwestii ekonomii i wyłącznie narzędziami reform gospodarczych zmierza do społecznej zmiany. Wszystko to wytrzyma nieśmiertelny w mediach, a chyba słabiej rozpoznany w środowiskach lewicowych tzw. sezon ogórkowy, kiedy nie tylko upały niwelują być może zdolność czytania ze zrozumieniem, ale też – i może to jest nieco bardziej przykre – zasadniczo osłabiają zdolność analizy tak złożonego zjawiska, jakim jest umiejętność prowadzenia dyskusji w sposób, który w ogóle umożliwia jakąkolwiek rozmowę.

To, że oboje, i ja, i Sebastian Matuszewski, chcielibyśmy zapewne, żeby partia Razem nie tylko weszła do Sejmu, ale też zdobyła tam bezwzględną większość umożliwiającą np. zmianę konstytucji, wydaje mi się pewne. Dlatego z pewnym przerażeniem czytam tekst, w którym jesteśmy (tak, współpracuję przy tworzeniu programu Razem, zapisałam się do tej partii i dlatego odebrałam tekst Sebastiana jako coś pomiędzy zgryźliwym paszkwilem i osobistą zniewagą) wzywani do tablicy w stylistyce oraz w sposób realizujący najbardziej koszmarne obyczaje znienawidzonej wersji szkolnej lekcji, w której niezdolny do inspirowania uczniów i uczennic nauczyciel postanawia pastwić się nad podopiecznymi, zamiast z nimi normalnie rozmawiać.

Zamiast przyjacielskiej rozmowy, w której racje Sebastiana, jego wielkie i jak najbardziej sensowne marzenia o faktycznym, głębokim i szczegółowym uwzględnieniu osób LGBT w programie lewicowej partii politycznej, słyszymy nietajone oskarżenia, pokrzykiwania i utyskiwania.

Ja tego widziałam za dużo. Środowiska lewicy i radykalnej lewicy mają w Polsce tę niebywałą cechę, że ich niemożność mocnego, w tym również instytucjonalnego zaistnienia na arenie publicznej dodatkowo wzmacnia dziś już nie tylko brak funduszy, potransformacyjne prawicowe pranie mózgów czy polityczna indolencja, ale może przede wszystkim tendencja do tego, by skakać sobie do oczu przy byle okazji. Jest to tendencja typowa dla środowisk zmarginalizowanych, niemniej – jedynym sposobem przezwyciężenia tej wieloletniej marginalizacji jest próba tworzenia takiej debaty, w której nie sprowadzamy rozmówców do politycznego czy logicznego absurdu, oraz w której staramy się jednak poznać poglądy, z którymi się nie zgadzamy, zanim je i ich autorki sprowadzimy do parteru.

Mam wrażenie, że robię się na tyle stara, żeby pamiętać setki sytuacji analogicznych do tej, jaką funduje nam ten niesympatyczny felieton. Sama również takie sytuacje inicjowałam. I z tej pozycji – osoby, która zrzędliwością i smęceniem demobilizowała sensowne pomysły, ale także z pozycji osoby, która niezliczone polityczne inicjatywy, sensowne również z perspektywy Sebastiana, współtworzyła, postulowała czy nawet wspierała (tak, świat nie jest czarno-biały), chciałabym bardzo, ale to bardzo uprzejmie poprosić o to, żeby czepianie się o sposób, w jaki sensowne skądinąd postulaty zostały w programie Razem sformułowane, zastąpiła nieco bardziej życzliwa, i nieco bardziej nastawiona na dialog, rozmowa o tym, co z perspektywy środowisk i osób LGBT jest ważne, co mogłoby się znaleźć w programie tej partii (a co na znalezienie się tam nie ma co liczyć nie tyle ze względu na jej rzekomy brak radykalizmu, ale także i na to, że program partii ma też inne tematy i większy poziom ogólności, niż niektóre postulaty Sebastiana). Rozmowa taka byłaby sensowna nie tylko dlatego, że Sebastian się z nami w gruncie rzeczy zgadza, ale również dlatego, że program partii Razem, jak Sebastian słusznie przytacza, jest w trakcie tworzenia i dyskusji. Nie wiem w związku z tym, dlaczego Sebastian rusza na nas z pozycji oblężonej twierdzy, a nie życzliwej dyskusji, nie wiem i nie rozumiem, dlaczego – skoro lewicowy program wydaje mu się najbardziej sensowny – po prostu nie wskazać punktów, które w jego przekonaniu winna jednak wziąć pod uwagę polityczna lewica bez utyskiwania na to, że jak na razie program nie spełnia wszystkich jego oczekiwań?

Generalnie rzecz biorąc, problem wygląda w ten sposób, że Sebastian zajmuje się edukacją oraz zna i ma dobrze rozpoznane przestrzenie, w jakich środowiska LGBT są opresjonowane oraz jak można to zmieniać. I to jest niebywale sensowny potencjał, który nie tylko wzbogaciłby zasoby partii Razem oraz być może również jej program, ale też pozwoliłby rozwijać dyskusję wewnątrz partii, gdyby Sebastian łaskawie do niej wstąpił i próbował ją od tej strony rozwijać albo przynajmniej zaproponował te swoje postulaty bez zżymania się na dotychczasowy kształt programu oraz oskarżania Razem o seksizm, homofobię i redukcjonizm. Oczywiście, lepiej oglądać mecz, niż brać w nim udział. Ale jeśli będziemy odkładali nasze piłkarskie czy polityczne zaangażowanie na coraz to dalszą przyszłość, nie zostaniemy nigdy elementami tej odnogi historycznego rozwoju, która ma możliwość coś realnie i w perspektywie nie tylko nas samych, ale również innych osób zmienić.

Jak wielokrotnie podkreślałam, na różnych zresztą łamach, jestem osobiście zwolenniczką takiego kompromisu aborcyjnego, do którego strona opowiadająca się za przerywaniem ciąży zasiada z propozycją, żeby było ono obowiązkowe przynajmniej raz w roku (a dwa razy do roku dla mężczyzn, niech sami sobie wymyślą, jak będą to robić, skoro są tacy mądrzy). Przy takim podejściu być może za którymś krokiem udałoby się wreszcie osiągnąć wymarzony przez feministki kompromis, polegający zdroworozsądkowo na tym, że kto nie będzie chciał robić aborcji, ten nigdy jej sobie nie zrobi. Z takimi przekonaniami, jak moje, można tylko marzyć o partii, która w ogóle wpisuje w program kwestię przerywania ciąży, i która nie tylko szanuje przekonania wszystkich jej członków i członkiń, ale przede wszystkim zaznacza, że chce, by przerywanie ciąży było zależne od decyzji kobiety, a nie związku wyznaniowego dominującego na terenie kraju.

Uważam też, że w czasach galopującej prekaryzacji i neoliberalnego przyspieszenia, w czasach, gdy w Stoczni Gdańskiej, kolebce „Solidarności” otwiera się Specjalną Strefę Ekonomiczną, w czasach, gdy Unia Europejska i Międzynarodowy Fundusz Walutowy ręka w rękę dławią legalne i demokratyczne próby negocjacji długów niezawisłych państw, prymat kwestii ekonomicznych nad wszelkimi innymi, a przede wszystkim to, że nierówności ekonomiczne współdeterminują wszelkie inne formy opresji i dyskryminacji, należy uznać za kwestię oczywistą, zaś sprawy polityczne oraz światopoglądowe analizować zawsze w kontekście społeczno-ekonomicznych nierówności. Tylko wtedy na dobre pozbędziemy się wszelkich form dyskryminacji, gdy zrozumiemy, że kwestie ekonomiczne nie są może ich jedynymi przyczynami, ale zawsze je wzmacniają. I kiedy do kolegów i koleżanek przestaniemy wreszcie mówić ex catedra albo tonem przewrażliwionej pogardy. Zapraszam serdecznie Sebastiana Matuszewskiego oraz inne osoby już utyskujące na niegotowy jeszcze program jedynej lewicowej formacji, która na dzień dzisiejszy może w Polsce coś zmienić, do współpracy, dyskusji, rozmowy i wsparcia, a nie torpedowania, utyskiwań i wylewania żali. I naprawdę dziękuję Sebastianowi za inspirującą listę postulatów. To wspaniały pomysł, żeby spróbować je realizować w praktyce.

Ewa Majewska

Paradoksy sarmatyzmu, solidarność kobiet i polityka wielości

Od dłuższego już czasu trwają w Polsce próby przypomnienia o lewicowym wymiarze, dziedzictwie i politycznym ukierunkowaniu najnowszej historii kraju, w tym również „Solidarności”. Wydana niedawno książka Jana Sowy Inna Rzeczpospolita jest możliwa jest ważnym elementem tego ruchu w kierunku nowej przeszłości, która – jak wielokrotnie podkreślał mniej chyba lubiany przez jej autora Jacques Derrida, stanowi warunek konieczny innej przyszłości. Jest też jednak Inna Rzeczpospolita książką problematyczną, ponieważ opisana przez nią „Solidarność” jest organizacją mężczyzn, z którą kooperuje jedna kobieta, Jadwiga Staniszkis, zaś solidarność wyrażona przez autora w podziękowaniach nie obejmuje nawet jego własnej partnerki, nie mówiąc już o innych kobietach, od których być może czegoś się dowiedział lub nauczył, o czym przypomniał niedawno Codziennik Feministyczny, co jeden z internautów skomentował jako „zły dzień Codziennika”.

W tym kontekście muszę podkreślić, że zły dzień Codziennika trwa cały rok. Wszystkie mamy zły dzień zawsze wtedy, gdy próbujemy budować inną kulturę niż męskocentryczna, gdy usiłujemy przekroczyć sztywny podział na prywatne i publiczne albo gdy do przestrzeni publicznej – tej, w której ku poprawie dobrobytu wszystkich debatujemy o tym, co wspólne – wnosimy kwestie dotąd tam nieobecne, jak na przykład wynagrodzenie za pracę domową, seksizm, homofobię, rasism, gierojstwo czy mordy honorowe”. Wbrew życzeniom wyrażanym wielokrotnie przez mniej czy lepiej znane mi osoby, NIE MA PRZYJEMNEGO SPOSOBU MÓWIENIA O OPRESJI KOBIET. Nie da się sympatycznie opowiedzieć o wykluczeniu, marginalizacji, opresji czy wyzysku.

W swojej, pod wieloma względami wyśmienitej, książce Janek Sowa słusznie zżyma się nad polskim sarmatyzmem, nad wielkopańskimi gestami bez pokrycia, gierojstwem, brakiem odpowiedzialności i dyscypliny oraz troski o to, co zgodnie z najlepszą tradycją konserwatywną nazywa „dobrem wspólnym”. Paradoksem tej książki jest jednak to, że w tym samym ruchu jej autor powtarza dokładnie ten sam mechanizm sarmackiego zaniedbania, zadufania i buty, ignorując zarazem wkład kobiet w tworzenie historii kraju, który wydaje mu się jednak mimo wszystko bliski, jak i w tworzenie jej interpretacji koniecznej dla toczenia jakiejkolwiek debaty politycznej dzisiaj. W tym samym momencie, gdy czytelnik (bo nie czytelniczka raczej) zachęcany jest do tego, by na nowo przemyśleć historię Polski, by uczyć się z lewicowego i społecznego wzorca prawdziwie ludowych związków zawodowych troszczących się o życie codzienne, zwykłe sprawy robotników i robotnic tak w miejscu pracy, jak i w domu, gdy rewiduje tradycje heroiczne i patriotyczną martyrologię, Sowa proponuje nam demokrację a la drukarka 3D czy wolny internet – więc znowu dostajemy kolejny model hetmański, tym razem w obszarze kapitału symbolicznego i wolnej kultury, który jest dla świata oraz ideału równości niezmiernie ważny, ale nie zastąpi faktycznego odzyskania narzędzi produkcji oraz demokratyzacji debaty o tym, co wspólne, pozostających przecież, szczególnie w Polsce, w zamierzchłych tradycjach podlanego kościelnym sosikiem feudalizmu.

Nawoływania o nowe działania na tym, co wspólne, pozostaną bez szans na realizację dopóty, dopóki uporczywie będziemy z tego dobra oraz dotyczącej go debaty, wykluczać kobiety i inne osoby tradycyjnie wykluczane z tego, co publiczne: proletariat, osoby queer, migrantki i migrantów, i tak dalej. Dopiero taki model wspólnoty, która będzie nie tylko ideałem, ale również codziennością, może być otwarty na społeczną większość – wszystkie te osoby, które może niekoniecznie skonstruują drukarkę 3D, ale będą potrafiły budować domy i komputery, rodzić i wychowywać dzieci czy rewidować przesądy w obszarze praktyk seksualnych i polityk afektu. The Common, które Sowa uporczywie sprowadza na powrót do obszaru ekskluzywności, to obszar tego, co wspólne, ale także tego, co zwyczajne, codzienne, powszechne i proste. Tego, co ludowe – kobiece, ucieleśnione, kolorowe, posiadające siłę roboczą i wynikającą z niej zdolność do kolektywizacji i współpracy oraz oporu, ale także sensualność i ironię, stanowiące podstawę dla społecznej zmiany.

Historycznie usankcjonowany model kobiecej polityczności znany nam z historii Antygony, kobiety, która – jak napisał o niej Jacques Lacan – w swojej artykulacji partykularyzmu jako tego, co polityczne, umiera dwa razy, można uprościć do pozycji kogoś, kto jest zawsze już uprzednio trupem. Kobieta, która politycznie upomina się o swoje prawa, jest wykluczona z obszaru tego, co kobiece. Tak Ismena, jej własna siostra, jak i Kreon, adwersarz w opisywanym przez Sofoklesa sporze, odmawiają jej udziału w tym, co kobiece; Kreon mówi wprost: „przemawiasz jak mężczyzna”. Kolejne wykluczenie przychodzi już wtedy, gdy nonkonformizm i bezkompromisowość Antygony zostaje ukarana zamurowaniem za życia. Kobieta polityczna, bo trudno po polsku używać w tym kontekście określenia, które wydawałoby się bardziej poręczne, czyli „kobieta publiczna”, jest więc zawsze już od razu martwa.

Wiele wskazuje na to, że powinnyśmy z godnością, ale i w milczeniu akceptować historię pisaną dla nas przez mężczyzn, pokornie przyjmować kolejne jej odsłony, w których sarmatyzm odżywa nawet w próbach krytycznej analizy polskiej tradycji. Niemniej – jak być może pamiętamy z względnie niefrasobliwej bajki o Asterixie albo z pism rozproszonych Judith Butler czy Jacquesa Ranciere’a, być może możliwa jest wobec takiego pisania historii postawa większej nieco, niż Antygoniczna, niefrasobliwości, poparta solidarną współpracą i troską o to, co powszechne, o laicką i nieświętą wersję tego, co wspólne?

Pisma autorek, których teksty dotyczą demontażu męskiej, białej hegemonii, rozmaitych cyborgów, queeru i innych niespójnych form późno-nowoczesnej tożsamości, są od dawna, również w Polsce, przedmiotem rozmaitych frenetycznych ataków późnej sarmacji jako te, które nie posiadają dociekliwości analiz Karola Marksa czy odwagi politycznych decyzji Włodzimierza Lenina. Zaproponuję tu roboczo nieco inną wersję kulturowej translacji: dla budowy faktycznie emancypacyjnej i prawdziwie wolnościowej sfery publicznej, która rewiduje kapitalistyczne formy niesprawiedliwości oraz konserwatywny podział na prywatne i publiczne, konieczne jest tworzenie historii faktycznej wielości, również ludowej oraz ucieleśniona, równościowa i materialistyczna polityka tego, co wspólne, w której zwykłość i codzienność dołącza do politycznych priorytetów o niekwestionowanej ważności.

Dla wyrównania płac, szans i polityki mieszkaniowej, dla prawdziwie ekologicznego i sprzyjającego nie tylko ludziom, ale również innym gatunkom świata konieczne jest nie tylko fasadowe uwzględnienie różnorodności, w którym przyjmuje się do wiadomości, że za ekranami komputerów siedzą może nie tylko biali, ale również kolorowi chłopcy z klasy średniej na innych kontynentach. Polska i globalna wersja sarmacji oraz teoretyczne i polityczne dziadostwo, budujące swoją potęgę na nieodpłatnej pracy kobiet oraz innych wykluczonych i wyzyskiwanych „innych” musi niestety zostać przekroczone na rzecz może nieco mniej spójnego, a bardziej ucieleśnionego i zwyczajnego podmiotu politycznego. Wtedy dopiero to, co wspólne, zostanie w praktyce wyjęte z moralizatorskiego nawiasu tradycyjnego „dobra” i stanie się zwyczajnym, powszechnym elementem nowego życia, nowego społeczeństwa i nowej wizji oraz praktyki politycznej.

Ewa Majewska

O feminizm bez cenzury

Ten felieton jest próbą zbiorczej odpowiedzi na szereg dyskusji, w które się włączyłam albo zostałam niechcący włączona w związku z niedawną wygraną Weroniki Rosati w sądzie w procesie przeciwko znanemu reżyserowi i mniej udanemu pisarzowi, Andrzejowi Żuławskiemu. Na początek przedstawię moje stanowisko za pomocą sloganu: Jestem z Weroniką Rosati, gdy słusznie protestuje ona przeciw mizoginii, seksizmowi i wspieraniu męskiego przywileju, w kontekście życia i praktyk seksualnych oraz szerzej – na polu aktywności społecznej i kulturalnej. Jestem przeciw Weronice Rosati, gdy używa ona swego klasowego i politycznego przywileju, by w iście inkwizycyjnym stylu zwalczać wolność słowa i wygrywać spory o własny wizerunek ponad prawem. Mam wrażenie, że ta druga sytuacja miała właśnie miejsce w jej szeroko omawianym przez media sporze z Andrzejem Żuławskim.

Feminizm od wielu lat sięga po różne środki walki o równouprawnienie, o zmianę społeczeństwa na rzecz równości i różnorodności. Część feministek uważa, że najlepiej skupić się na gestach fasadowych i zabronić pornografii, prostytucji, ograniczyć wolność słowa oraz izolować się od męskiego świata na tyle, na ile to tylko możliwe. W tej wersji wszystkie kroki są dozwolone, należy sięgać po absolutnie wszelkie środki, łącznie z cenzurą prewencyjną, aresztowaniem nakładów książek przed ich upowszechnieniem, zniesławianie, pozaprawne naciski etc. Alternatywna i zdecydowanie bliższa mi opcja walki o równouprawnienie kobiet i mężczyzn oraz społeczeństwo egalitarne i tolerancyjne ogranicza stosowanie sądowych metod dochodzenia własnych praw do sytuacji skrajnych – przemocy, zbrodni, napastowania czy mobbingu. W innych sytuacjach, i zaliczam do nich również tworzenie niesmacznej fikcji literackiej, w której istnieje domniemanie, ale nie pewność, szkalowania czy zniesławiania – tu sugerowałabym raczej walkę na pióra, obronę dobrego imienia konkretnych kobiet oraz kobiet jako grupy poprzez kontratak, subwersję, parodię i ośmieszenie. Wydaje mi się, że w sytuacji, gdy Andrzej Żuławski pisze słabą powieść, pełną resentymentalnych idiosynkrazji, można mu za to serdecznie podziękować, szykując zmasowany nalot feministycznych replik, ale wzywanie sądu do rekwirowania powieści przed jej upowszechnieniem, wymuszanie kar i sankcji dla wydawców tylko dlatego, że być może ktoś domyśli się, że Weronika Rosati jest bohaterką złej książki, jest zdecydowanie ruchem, który działa przeciw niej samej, kobietom jako grupie, feminizmowi oraz społeczeństwu jako całości. 

Feminizm to także walka o seksualną i kulturową wolność kobiet. Jedna z pierwszych słynnych feministycznych powieści, Strach przed lataniem Eriki Jong, została okrzyknięta „pornografią” jeszcze zanim się ukazała. Istniały poważne zakusy na jej ocenzurowanie, a po publikacji całe Stany Zjednoczone zajęły się szkalowaniem jej autorki jako wrednej mizoginki, pornografki etc. Jedna z niewielu osób, które wypowiedziały się w obronie tej powieści oraz napisały pełen uznania list do jej autorki, był inny cenzurowany wcześniej pisarz, Henry Miller. Jong opisuje całe zajście w jego biografii, którą napisała trochę w dowód wdzięczności za ten symboliczny gest, a głównie z szacunku dla wolności seksualnej i wolności słowa. Diabeł na wolności, bo tak nazywa się ta powieść, jest dostępny po polsku, bo na szczęście nikt tej książki nie ocenzurował. I mam nadzieję, że wszystkie książki, tak Millera, jak i Jong, będą w naszym kraju dostępne, po pierwsze dlatego, że wierzę w wolność słowa, a po drugie dlatego, że gdyby nie ci państwo, wolność kobiet do wyrażania własnej seksualności, w piśmie i w życiu, byłaby o wiele mniejsza. 

Wracając do Rosati. Uważam, że aby bronić własnego dobrego imienia oraz sprawy kobiet, nie należy robić z siebie idiotki i sądownie podkreślać, że jest się bohaterką opisywaną przez złego i ewidentnie sfrustrowanego pisarza. Ten ruch jest gwoździem do trumny mojej kobiecej solidarności. Nie chcę, żeby ruch feministyczny był cenzorski, nie chcę też, żeby był głupi. Do tego jeszcze wykorzystywanie rodzinnych koneksji i pozycji klasowej w sądzie, który powinien być neutralny, i, na litość boską, działać zgodnie z prawem, woła o pomstę do nieba. Dzięki Helsińskiej Fundacji Praw Człowieka działania takie, jak wykorzystane w tym procesie prewencyjne zatrzymywanie dzieła (tu: wydrukowanego nakładu książki) zostały niedawno uznane za niekonstytucyjne. Dlaczego w takim razie sąd w oparciu o tę praktykę feruje wyroki? Czy chcemy, żeby wszystkie książki były prewencyjnie aresztowane, bo komuś może się nie spodobać sposób, w jaki on/a albo grupa, do której przynależy, może jest tam opisana?

Swego czasu zareagowałam wściekłością na sposób, w jaki Agnieszka Drotkiewicz posłużyła się znieważeniem ruchu kobiecego do tego, by zbudować charakter głównej postaci swojej powieści. Dziś bardziej lubię twórczość tej pisarki i cieszę się, że może ona wydawać swoje powieści oraz felietony, które bywają naprawdę super. Cieszę się jej wolnością oraz tym, że nie upominałam się o zakaz szkalowania bliskiego mi środowiska, tylko o lepsze pisarstwo. Teraz zrobiłabym dokładnie tak samo, ale z większą życzliwością i poczuciem humoru. 

Podobnej refleksji życzę pro-cenzorskim koleżankom „w łonie feminizmu”, bohaterce skandalu oraz wszystkim, którzy ją popierają. Seks – tak! Wolność słowa – tak! Seksizm i resentyment – nie! ALE BEZ CENZURY!

Ewa Majewska

Kryzys męskości, nędza dziennikarstwa

Ilustracja: Patricija Bliuj-Stodulska

Ilustracja: Patricija Bliuj-Stodulska

Kilka tygodni temu zwierzałam się na tych łamach z optymizmu, jaki ogarnął mnie po deklaracji Leszka Millera, że kandydatka Sojuszu Lewicy Demokratycznej na prezydenta to pani Ogórek. Teraz mam podobne powody do radości – prawicowe media pokazały niezbicie, że nie mają żadnych argumentów ani sposobów na to, by zaszkodzić posłance Annie Grodzkiej w kandydowaniu na prezydenta. Jeżeli bowiem chodzenie w dresie po domu, jeżdżenie białym peugeotem, wychodzenie z domu o 7 rano albo mieszkanie z kobieta to jedyne argumenty, jakimi dysponują pseudodziennikarze tygodnika “wSieci”, to możemy się tylko cieszyć. W taki bowiem sposób nikt o zdrowych zmysłach nie próbował jeszcze zaszkodzić komukolwiek w wyborach prezydenckich. Co więcej – w związku z tym, że – jak wieść niesie – osoby z otoczenia pani posłanki deklarują wolę walki o odszkodowanie – może się okazać, że faceci z sieci nie tylko Annie Grodzkiej nie zaszkodzą, ale jeszcze szczodrze wesprą finansowo jej kampanie. Czego można sobie tylko życzyć. 

Po rozum do głowy powinien pójść również poseł Palikot, i zamiast kandydować w sytuacji, która oznacza dlań jedynie szansę na przegraną, mógłby raczej rozważyć, jak wesprzeć (finansowo!) kampanię Anny Grodzkiej, skoro sam już wygrać nie może. 

Prof. Monika Płatek już wyśmienicie wyjaśniła, dlaczego faceci z sieci nie tylko się mylą, ale też ośmieszają siebie, swoje pismo i w ogóle dziennikarstwo. Ja chciałabym w związku z tym wyjaśnić, dlaczego Anna Grodzka wydaje mi się nie tylko najlepszą posłanką, ale także wyśmienitą kandydatką na urząd Prezydenta RP. 

Przede wszystkim – posiada doświadczenie pracy w centralnej instytucji publicznej. Jest kobietą oraz przedstawicielką wyjątkowo ostro dyskryminowanej mniejszości – co czyni ją wrażliwą na problemy osób wykluczonych oraz godną rzeczniczką wszystkich pokrzywdzonych. 

Po drugie – i chyba najważniejsze – Anna Grodzka jest jedną z niewielu posłanek oraz na razie jedyną kandydatką na prezydentkę, która zajmuje się problemem biedy, społecznego wykluczenia i otwarcie wspiera dochód gwarantowany. Będąc taką osobą, Grodzka działa na rzecz wiekszości Polek i Polaków, czyli osób, którzy mają niskie dochody, bezrobotnych, biednych i wykluczonych. 

Grodzka ma też niebywałe zdolności dyplomatyczne, co akurat na stanowisku głowy państwa, o funkcjach głównie reprezentacyjnych, jest atutem kluczowym. Przez lata opluwania i poniżania przez “kolegów” posłów i posłanki prawicy, przez pseudo-media i ludzi kościoła najróżniejszego szczebla, Grodzka dała się poznać jako osoba, której nie można wyprowadzić z równowagi, która z ogromną klasą, empatią i kompetencją działa nawet pod najbardziej haniebnym obstrzałem. 

Jako posłanka, Grodzka skupia się na problemach pracy, bezrobocia i bezdomności, zabiera również głos w kwestiach związanych z płcią, seksualnością oraz problemami osób transseksualnych. Podczas konferencji o cenzurze i płci w Zachęcie w 2013 roku Grodzka zwróciła uwagę na to, że posługujemy się w gruncie rzeczy błędnym słownictwem odnośnie pracy. “Pracodawca” to przecież osoba, która daje pracę – robotnik, a “pracobiorca” to ten, na rzecz kogo przekazuje się pracę, czyli osoba zatrudniająca. Podczas tejże konferencji Anna Grodzka spytała mnie również, czy to już czas, by budować partię socjalistyczną, taką, która reprezentować będzie ludzi pracujących, biednych, nieposiadających, której znaczną część stanowić będą mniejszości i kobiety. Wtedy wydawało mi się, że jest na to trochę za wcześnie. Teraz – po spektakularnych porażkach Palikota i Millera, zdecydowanie uważam, że czas na lewicę, Zielonych i Anne Grodzka. Jeśli nie teraz, to kiedy? Jeśli nie Anna, to kto? 

Ewa Majewska