Od dłuższego już czasu trwają w Polsce próby przypomnienia o lewicowym wymiarze, dziedzictwie i politycznym ukierunkowaniu najnowszej historii kraju, w tym również „Solidarności”. Wydana niedawno książka Jana Sowy Inna Rzeczpospolita jest możliwa jest ważnym elementem tego ruchu w kierunku nowej przeszłości, która – jak wielokrotnie podkreślał mniej chyba lubiany przez jej autora Jacques Derrida, stanowi warunek konieczny innej przyszłości. Jest też jednak Inna Rzeczpospolita książką problematyczną, ponieważ opisana przez nią „Solidarność” jest organizacją mężczyzn, z którą kooperuje jedna kobieta, Jadwiga Staniszkis, zaś solidarność wyrażona przez autora w podziękowaniach nie obejmuje nawet jego własnej partnerki, nie mówiąc już o innych kobietach, od których być może czegoś się dowiedział lub nauczył, o czym przypomniał niedawno Codziennik Feministyczny, co jeden z internautów skomentował jako „zły dzień Codziennika”.
W tym kontekście muszę podkreślić, że zły dzień Codziennika trwa cały rok. Wszystkie mamy zły dzień zawsze wtedy, gdy próbujemy budować inną kulturę niż męskocentryczna, gdy usiłujemy przekroczyć sztywny podział na prywatne i publiczne albo gdy do przestrzeni publicznej – tej, w której ku poprawie dobrobytu wszystkich debatujemy o tym, co wspólne – wnosimy kwestie dotąd tam nieobecne, jak na przykład wynagrodzenie za pracę domową, seksizm, homofobię, rasism, gierojstwo czy mordy „honorowe”. Wbrew życzeniom wyrażanym wielokrotnie przez mniej czy lepiej znane mi osoby, NIE MA PRZYJEMNEGO SPOSOBU MÓWIENIA O OPRESJI KOBIET. Nie da się sympatycznie opowiedzieć o wykluczeniu, marginalizacji, opresji czy wyzysku.
W swojej, pod wieloma względami wyśmienitej, książce Janek Sowa słusznie zżyma się nad polskim sarmatyzmem, nad wielkopańskimi gestami bez pokrycia, gierojstwem, brakiem odpowiedzialności i dyscypliny oraz troski o to, co zgodnie z najlepszą tradycją konserwatywną nazywa „dobrem wspólnym”. Paradoksem tej książki jest jednak to, że w tym samym ruchu jej autor powtarza dokładnie ten sam mechanizm sarmackiego zaniedbania, zadufania i buty, ignorując zarazem wkład kobiet w tworzenie historii kraju, który wydaje mu się jednak mimo wszystko bliski, jak i w tworzenie jej interpretacji koniecznej dla toczenia jakiejkolwiek debaty politycznej dzisiaj. W tym samym momencie, gdy czytelnik (bo nie czytelniczka raczej) zachęcany jest do tego, by na nowo przemyśleć historię Polski, by uczyć się z lewicowego i społecznego wzorca prawdziwie ludowych związków zawodowych troszczących się o życie codzienne, zwykłe sprawy robotników i robotnic tak w miejscu pracy, jak i w domu, gdy rewiduje tradycje heroiczne i patriotyczną martyrologię, Sowa proponuje nam demokrację a la drukarka 3D czy wolny internet – więc znowu dostajemy kolejny model hetmański, tym razem w obszarze kapitału symbolicznego i wolnej kultury, który jest dla świata oraz ideału równości niezmiernie ważny, ale nie zastąpi faktycznego odzyskania narzędzi produkcji oraz demokratyzacji debaty o tym, co wspólne, pozostających przecież, szczególnie w Polsce, w zamierzchłych tradycjach podlanego kościelnym sosikiem feudalizmu.
Nawoływania o nowe działania na tym, co wspólne, pozostaną bez szans na realizację dopóty, dopóki uporczywie będziemy z tego dobra oraz dotyczącej go debaty, wykluczać kobiety i inne osoby tradycyjnie wykluczane z tego, co publiczne: proletariat, osoby queer, migrantki i migrantów, i tak dalej. Dopiero taki model wspólnoty, która będzie nie tylko ideałem, ale również codziennością, może być otwarty na społeczną większość – wszystkie te osoby, które może niekoniecznie skonstruują drukarkę 3D, ale będą potrafiły budować domy i komputery, rodzić i wychowywać dzieci czy rewidować przesądy w obszarze praktyk seksualnych i polityk afektu. The Common, które Sowa uporczywie sprowadza na powrót do obszaru ekskluzywności, to obszar tego, co wspólne, ale także tego, co zwyczajne, codzienne, powszechne i proste. Tego, co ludowe – kobiece, ucieleśnione, kolorowe, posiadające siłę roboczą i wynikającą z niej zdolność do kolektywizacji i współpracy oraz oporu, ale także sensualność i ironię, stanowiące podstawę dla społecznej zmiany.
Historycznie usankcjonowany model kobiecej polityczności znany nam z historii Antygony, kobiety, która – jak napisał o niej Jacques Lacan – w swojej artykulacji partykularyzmu jako tego, co polityczne, umiera dwa razy, można uprościć do pozycji kogoś, kto jest zawsze już uprzednio trupem. Kobieta, która politycznie upomina się o swoje prawa, jest wykluczona z obszaru tego, co kobiece. Tak Ismena, jej własna siostra, jak i Kreon, adwersarz w opisywanym przez Sofoklesa sporze, odmawiają jej udziału w tym, co kobiece; Kreon mówi wprost: „przemawiasz jak mężczyzna”. Kolejne wykluczenie przychodzi już wtedy, gdy nonkonformizm i bezkompromisowość Antygony zostaje ukarana zamurowaniem za życia. Kobieta polityczna, bo trudno po polsku używać w tym kontekście określenia, które wydawałoby się bardziej poręczne, czyli „kobieta publiczna”, jest więc zawsze już od razu martwa.
Wiele wskazuje na to, że powinnyśmy z godnością, ale i w milczeniu akceptować historię pisaną dla nas przez mężczyzn, pokornie przyjmować kolejne jej odsłony, w których sarmatyzm odżywa nawet w próbach krytycznej analizy polskiej tradycji. Niemniej – jak być może pamiętamy z względnie niefrasobliwej bajki o Asterixie albo z pism rozproszonych Judith Butler czy Jacquesa Ranciere’a, być może możliwa jest wobec takiego pisania historii postawa większej nieco, niż Antygoniczna, niefrasobliwości, poparta solidarną współpracą i troską o to, co powszechne, o laicką i nieświętą wersję tego, co wspólne?
Pisma autorek, których teksty dotyczą demontażu męskiej, białej hegemonii, rozmaitych cyborgów, queeru i innych niespójnych form późno-nowoczesnej tożsamości, są od dawna, również w Polsce, przedmiotem rozmaitych frenetycznych ataków późnej sarmacji jako te, które nie posiadają dociekliwości analiz Karola Marksa czy odwagi politycznych decyzji Włodzimierza Lenina. Zaproponuję tu roboczo nieco inną wersję kulturowej translacji: dla budowy faktycznie emancypacyjnej i prawdziwie wolnościowej sfery publicznej, która rewiduje kapitalistyczne formy niesprawiedliwości oraz konserwatywny podział na prywatne i publiczne, konieczne jest tworzenie historii faktycznej wielości, również ludowej oraz ucieleśniona, równościowa i materialistyczna polityka tego, co wspólne, w której zwykłość i codzienność dołącza do politycznych priorytetów o niekwestionowanej ważności.
Dla wyrównania płac, szans i polityki mieszkaniowej, dla prawdziwie ekologicznego i sprzyjającego nie tylko ludziom, ale również innym gatunkom świata konieczne jest nie tylko fasadowe uwzględnienie różnorodności, w którym przyjmuje się do wiadomości, że za ekranami komputerów siedzą może nie tylko biali, ale również kolorowi chłopcy z klasy średniej na innych kontynentach. Polska i globalna wersja sarmacji oraz teoretyczne i polityczne dziadostwo, budujące swoją potęgę na nieodpłatnej pracy kobiet oraz innych wykluczonych i wyzyskiwanych „innych” musi niestety zostać przekroczone na rzecz może nieco mniej spójnego, a bardziej ucieleśnionego i zwyczajnego podmiotu politycznego. Wtedy dopiero to, co wspólne, zostanie w praktyce wyjęte z moralizatorskiego nawiasu tradycyjnego „dobra” i stanie się zwyczajnym, powszechnym elementem nowego życia, nowego społeczeństwa i nowej wizji oraz praktyki politycznej.
Ewa Majewska