Marsz, marsz katolski. O miłości, nienawiści i klasie

„Źródłem nacjonalizmu, czy wręcz szowinizmu, jest nienawiść, a źródłem patriotyzmu – jego siłą – jest miłość” – powiedział Andrzej Duda. Prezydent dodał, że zamierza uczynić wszystko, aby w kolejnych latach marsz niepodległości połączył się z oficjalnymi obchodami święta niepodległości, „żebyśmy wszyscy szli w jednym marszu”.

Jak zapewniają nas od wczoraj media, tegoroczny marsz niepodległości był najspokojniejszym marszem minionych lat. 40 000 uczestników, głównie młodych, pijanych mężczyzn wykrzykujących pełne nienawiści hasła, oczywiście nie musiało demonstrować fizycznej agresji. Po pierwsze – nie było na kim, skoro nie tylko lewica, ale również międzynarodowe korporacje ostrzegały od wielu dni swoich pracowników, by nie pojawiali się w centrum Warszawy, a przede wszystkim – na trasie marszu. Po drugie – niewybredne, pełne nienawiści hasła skandowane przez ten tłum wściekłych mężczyzn, w zupełności wystarczały, by skanalizować agresję i zaznaczyć kto tu rządzi. Teraz już wszyscy wiemy: sfrustrowane, pełne nienawiści i wściekłości bandy kibolsko-chuligańskie. Nazywanie tej erupcji nienawiści i przemocy najspokojniejszym marszem od lat dowodzi, że nie tylko polskim nacjonalistom oraz elitom politycznym, ale również pracownikom mediów, przydałby się psychiatra.

Prezydent Andrzej Duda podkreślał (podobno za Jarosławem Kaczyńskim), że patriotyzm należy oddzielać od nienawistnego nacjonalizmu. Pozdrawiał organizatorów nacjonalistycznego, ociekającego nienawiścią marszu i proponował im wspólne obchody w przyszłym roku. Ja rozumiem, że późny kapitalizm jest naładowany sprzecznościami i że postmodernizm dodał do tej nietypowej logiki nowe elementy, których reperkusje łatwo znaleźć w liście prezydenta, mowie mediów oraz hasłach narodowców. Niemniej – takim erupcjom niekontrolowanych ekwiwokacji wypada czasem przeciwstawić nie tyle może zdrowy rozsądek, co raczej przynajmniej fragmenty dyskursu krytycznego.

Podlana piwem i wódeczką Polska, rycząca hasła o jebaniu Araba, nie jest i nigdy nie będzie moją ojczyzną. Wypraszam sobie oficjalne zapraszanie do wspólnych obchodów powrotu państwa polskiego na światową mapę ludzi, których głównym motywem działań jest nienawiść do obcokrajowców, kobiet i homoseksualizmu, a hasłem przewodnim Witamy w piekle. Nie chcę, żeby po Warszawie rokrocznie grasowała Armia patriotów, bo nie życzę sobie, żeby na kilka milionów żyjących poza granicami Polski Polek i Polaków napadano w rewanżu za te głupie, acz niebezpieczne ekscesy. Nie chcę też, żeby ludzie o innym, niż przeważnie w Polsce spotykany, kolorze skóry czy w ogóle wyglądzie, groziło pobicie, nienawistne okrzyki czy inne formy dyskryminacji i wyzysku. Nie życzę sobie, żeby prezydent mojego kraju wyciągał w bezkrytycznym geście rękę i instytucjonalne wsparcie do ludzi proponujących wysłanie uchodźców do komór gazowych, grożących śmiercią ludności arabskiej oraz bliżej nieokreślonym zdrajcom ojczyzny.

W naszej empatii i współczuciu dla skrzywdzonych grup społecznych  neoliberalnym kapitalizmem oraz aktywnością wspierających go politycznych i ekonomicznych elit nie możemy przechodzić na bezkrytyczne pozycje akceptacji dla mowy i aktów nienawiści oraz ideologiczne wygaszacze polityków i mediów, obwieszczających, że marsz przebiegał spokojnie.

Wielokrotnie oskarżana o brak patriotyzmu Róża Luksemburg napisała w swoim ostatnim tekście z 1919 roku: „Porządek panuje w Warszawie!” – stwierdził w 1831 r. w paryskiej Izbie Deputowanych minister Sebastiani, gdy hordy Suworowa po strasznym szturmie Pragi, przedmieścia Warszawy, wkroczyły do stolicy Polski i rozpoczęły katowską rozprawę z walczącym o wolność ludem. (http://www.filozofia.uw.edu.pl/skfm/publikacje/luksemburg07.pdf ) Tylko stalinowska wersja badań nad językiem może w takich wypowiedziach szukać braku przywiązania do kraju. Ale to, co faktycznie ma moim zdaniem związek z wydarzeniami z 11 listopada br. w Warszawie przychodzi kilka linijek dalej, gdy Luksemburg szydzi z rzekomych zwycięstw niemieckich nacjonalistów nad grupkami berlińskiej lewicy, mających przywrócić niemieckim patriotom poczucie siły, zwycięstwa i władzy po doznanych na faktycznych frontach porażkach militarnych. Porządek panuje w Berlinie, gdy po przegranych na głównych frontach I wojny światowej niemieccy patrioci podpalają siedziby lewicowych czasopism.

Wydaje mi się, że triumfalizm wrzeszczących antyarabskie i antykobiece hasła uczestników marszu niepodległości jest strukturalnie podobny właśnie do tych berlińskich „triumfów” z 1919 roku. Jest ogłaszaniem zwycięstwa tam, gdzie celebrowana winna być porażka, a ekspresją triumfu tam, gdzie należałoby rozpocząć pracę u podstaw nad społeczną i ekonomiczną zmianą, fatalną dla wielu przypadkowych ofiar tendencją do chodzenia na skróty zamiast strukturalnego przekształcenia społecznych i ekonomicznych nierówności.

Wbrew temu, co z empatią i wyczuciem, ale chyba trochę bez zrozumienia sytuacji napisał niedawno Rafał Betlejewski, marsze nacjonalistyczne są zawsze zarazem marszami klasowego gniewu. Są też najczęściej ekspresją męskiego przywileju w patriarchalnym społeczeństwie, przywileju, który pozwala w homoerotycznej jedności poczuć ucieleśnioną siłę i sprawczość grupy. Nie są to marsze najbiedniejszych i najbardziej wykluczonych, gdyż tych zazwyczaj po prostu nie stać na przyjazd do Warszawy, zaś wynikający z biedy i wykluczenia wstyd uniemożliwia im ekspresję własnej krzywdy.Pracująca biedota, drobne mieszczaństwo, niższa klasa średnia – ta cała część społeczeństwa staje się  członkiem marszu, w których niedobitki dumy i politycznego sprawstwa mieszają się z nieudolnie skleconymi fragmentami odniesień do historycznych i politycznych metanarracji.

Takim ofiarom nacjonalistycznej i zapóźnionej edukacji, godzin zmarnowanych na opłacanych z publicznych środków lekcjach religianckiej indoktrynacji, bo niestety w większości przypadków nie są to lekcje religii. Ofiarom ekonomicznej przemocy i władzy kapitału należałoby raczej zaproponować polityczną alternatywę, w której solidarność rozumiana jest jako współpraca bez nienawiści, wolność – jako wolność dla myślących inaczej, zaś sprawiedliwość jako równość bez względu na klasę, rasę, wiek, pochodzenie etniczne, wyznanie, płeć czy psychoseksualną tożsamość.

Taką alternatywę może zaproponować polityczna lewica, której głównym imperatywem nie będzie dorwanie się do władzy i pozostanie przy niej, ale faktyczna praca, kompetentne rozpoznawanie przyczyn wykluczeń i nierówności oraz kierowanie państwowych instytucji nie na wspieranie przywileju tych i tak uprzywilejowanych, ale na strukturalną pomoc dla najbardziej potrzebujących.

Ogłoszony tuż przed „świętem niepodległości” (wydarzenia ze środy zmuszają mnie niestety do użycia cudzysłowu) skład polskiego rządu skłania do krytyki nowych władz za wielkie wyborcze oszustwo, jakim udało się im omamić miliony Polek i Polaków. Nie, minister edukacji wyższej, który chce sprywatyzować uczelnie wyższe, nie przyczyni się do wyrównania szans w dostępie do kapitału kognitywnego. Nie, minister środowiska gotowy zabetonować Rospudę, nie pomoże ani polskiemu przemysłowi, ani polskiej turystyce, ani – przede wszystkim – polskiej przyrodzie. Ministrowie służb, obrony i sprawiedliwości będą toczyli personalnie motywowane wojenki na ideologicznych frontach, nie dbając o dostęp ludności do porad prawnych, do równości wobec trzeciej władzy oraz nadużywając aresztów tymczasowych, podsłuchów i tym podobnych środków. Naszego życia jednak  nie uczynią znośniejszym.   

W tej nieprzyjaznej sytuacji pozostaje nam tylko solidarność. Nie ta z dużej litery i w cudzysłowie, która zbagatelizowała prawa kobiet i wystawiła Polskę na dzikie igrzyska ekonomicznego wyzysku.  To właśnie solidarność z małej litery, ta, która poszukuje sposobów współpracy i społecznej zmiany i umożliwia przywrócenie dawno już zakłóconej równowagi między ekonomicznym wyzyskiem, a kierunkiem politycznej aktywności.

Ewa Majewska


Korekta: Angelika Kudenko