Kryzys męskości, nędza dziennikarstwa

Ilustracja: Patricija Bliuj-Stodulska

Ilustracja: Patricija Bliuj-Stodulska

Kilka tygodni temu zwierzałam się na tych łamach z optymizmu, jaki ogarnął mnie po deklaracji Leszka Millera, że kandydatka Sojuszu Lewicy Demokratycznej na prezydenta to pani Ogórek. Teraz mam podobne powody do radości – prawicowe media pokazały niezbicie, że nie mają żadnych argumentów ani sposobów na to, by zaszkodzić posłance Annie Grodzkiej w kandydowaniu na prezydenta. Jeżeli bowiem chodzenie w dresie po domu, jeżdżenie białym peugeotem, wychodzenie z domu o 7 rano albo mieszkanie z kobieta to jedyne argumenty, jakimi dysponują pseudodziennikarze tygodnika “wSieci”, to możemy się tylko cieszyć. W taki bowiem sposób nikt o zdrowych zmysłach nie próbował jeszcze zaszkodzić komukolwiek w wyborach prezydenckich. Co więcej – w związku z tym, że – jak wieść niesie – osoby z otoczenia pani posłanki deklarują wolę walki o odszkodowanie – może się okazać, że faceci z sieci nie tylko Annie Grodzkiej nie zaszkodzą, ale jeszcze szczodrze wesprą finansowo jej kampanie. Czego można sobie tylko życzyć. 

Po rozum do głowy powinien pójść również poseł Palikot, i zamiast kandydować w sytuacji, która oznacza dlań jedynie szansę na przegraną, mógłby raczej rozważyć, jak wesprzeć (finansowo!) kampanię Anny Grodzkiej, skoro sam już wygrać nie może. 

Prof. Monika Płatek już wyśmienicie wyjaśniła, dlaczego faceci z sieci nie tylko się mylą, ale też ośmieszają siebie, swoje pismo i w ogóle dziennikarstwo. Ja chciałabym w związku z tym wyjaśnić, dlaczego Anna Grodzka wydaje mi się nie tylko najlepszą posłanką, ale także wyśmienitą kandydatką na urząd Prezydenta RP. 

Przede wszystkim – posiada doświadczenie pracy w centralnej instytucji publicznej. Jest kobietą oraz przedstawicielką wyjątkowo ostro dyskryminowanej mniejszości – co czyni ją wrażliwą na problemy osób wykluczonych oraz godną rzeczniczką wszystkich pokrzywdzonych. 

Po drugie – i chyba najważniejsze – Anna Grodzka jest jedną z niewielu posłanek oraz na razie jedyną kandydatką na prezydentkę, która zajmuje się problemem biedy, społecznego wykluczenia i otwarcie wspiera dochód gwarantowany. Będąc taką osobą, Grodzka działa na rzecz wiekszości Polek i Polaków, czyli osób, którzy mają niskie dochody, bezrobotnych, biednych i wykluczonych. 

Grodzka ma też niebywałe zdolności dyplomatyczne, co akurat na stanowisku głowy państwa, o funkcjach głównie reprezentacyjnych, jest atutem kluczowym. Przez lata opluwania i poniżania przez “kolegów” posłów i posłanki prawicy, przez pseudo-media i ludzi kościoła najróżniejszego szczebla, Grodzka dała się poznać jako osoba, której nie można wyprowadzić z równowagi, która z ogromną klasą, empatią i kompetencją działa nawet pod najbardziej haniebnym obstrzałem. 

Jako posłanka, Grodzka skupia się na problemach pracy, bezrobocia i bezdomności, zabiera również głos w kwestiach związanych z płcią, seksualnością oraz problemami osób transseksualnych. Podczas konferencji o cenzurze i płci w Zachęcie w 2013 roku Grodzka zwróciła uwagę na to, że posługujemy się w gruncie rzeczy błędnym słownictwem odnośnie pracy. “Pracodawca” to przecież osoba, która daje pracę – robotnik, a “pracobiorca” to ten, na rzecz kogo przekazuje się pracę, czyli osoba zatrudniająca. Podczas tejże konferencji Anna Grodzka spytała mnie również, czy to już czas, by budować partię socjalistyczną, taką, która reprezentować będzie ludzi pracujących, biednych, nieposiadających, której znaczną część stanowić będą mniejszości i kobiety. Wtedy wydawało mi się, że jest na to trochę za wcześnie. Teraz – po spektakularnych porażkach Palikota i Millera, zdecydowanie uważam, że czas na lewicę, Zielonych i Anne Grodzka. Jeśli nie teraz, to kiedy? Jeśli nie Anna, to kto? 

Ewa Majewska

Noworocznie – zielone światło od Millera

Gdyby prawica poszła po rozum do głowy, zapewne w wyborach prezydenckich wystartowałaby Hanna Suchocka – była premier, posłanka, wykładowczyni, prawniczka, była ambasadorka (w Watykanie), osoba ciesząca się autorytetem tak w kręgach konserwatywnych, jak i neo- i umiarkowanie liberalnych. Byłaby też ona godną przeciwwagą dla aktualnie nam panującego, i ogólniej – propozycją, która mogłaby być interesująca.

Wiele wskazuje na to, że Leszek Miller wybrał swoją lewicową kandydatkę na prezydentkę RP, Magdalenę Ogórek, na wzór i podobieństwo Hanny Suchockiej, tylko trochę słabszą merytorycznie pod względem wiedzy i doświadczenia. Pani Ogórek jest bardzo ładna. Młoda, sympatyczna, choć i tu nie do końca, gdyż mimo że naprawdę interesuje się klerem i Watykanem, to informacje o feminizmie czerpie chyba z brukowców, czego świetnie dowodzi napisany przez nią 9 miesięcy temu artykuł – riposta Magdalenie Środzie, dotyczący Chazana i rzekomej „inkwizycji feministycznej”. Wydaje mi się, że jeśli nowa kandydatka mówi o nadmiernym zainteresowaniu feministek wykonywanymi w Polsce aborcjami, to należałoby jej chyba wytłumaczyć jedną rzecz. A mianowicie: skoro spośród 200 000 wykonywanych w Polsce rocznie zabiegów przerywania ciąży, feministki dyskutowały o jednej (Kasi Bratkowskiej), to jest to relatywnie mało. Skądinąd uważam również, że Panią Ogórek należałoby też skierować na kurs matematyki, statystyki i jakiejś socjologii dla początkujących. Nie zaszkodziłby też jakiś kurs w zakresie praw człowieka i gender studies, ponieważ diagnoza, jaką stawia pani Ogórek tak feminizmowi, jak i polskim kobietom w ogóle, jest po prostu fałszywa.

Osobiście uważam, że Leszek Miller niechcący wyświadczył polskiej prawdziwej lewicy ogromną przysługę. Pokazał nam wszystkim bowiem, że poszukiwanie jakiegoś nowego sojuszu, polskiego wariantu greckiej Syrizy – partii jednoczącej radykalną lewicę i zielonych, ale nie stalinistów, jest dziś koniecznością.

Oczywiście – taka koalicja potrzebuje dobrych kandydatek i kandydatów. Myślę, że część osób z ruchów miejskich mogłaby się tu zastanowić… Prezydentki widzę dwie – Annę Grodzką i Wandę Nowicką. Proponowałabym jednak nie powtarzać błędu SLD i nie wystawiać kandydatki, która łaje feministki oraz która zapewne dużo lepiej sprawdziłaby się jako ambasadorka RP w Watykanie. Pewien bagaż lat i politycznych doświadczeń na tym stanowisku nie zaszkodzi, niemniej skoro Litwa może mieć prezydentkę lesbijkę – USA – Afroamerykanina, myślę, że nie mamy się czego obawiać.

Facet, który wychował się w szlacheckiej rodzinie, za młodu głównie polował, a dziś głównie się serdecznie uśmiecha, może być dla naszego kraju oraz jego mieszkanek i mieszkańców reprezentantem nieco słabszym, niż przedstawicielka grupy opresjonowanej – czy będzie to Nowicka – dalsze atuty to oczywiście doświadczenie, kompetencja i ogłada; czy Anna Grodzka – która trzyma nieco bardziej radykalnie lewicowy kurs, jest totalnie zaangażowana w sprawy biedy i bezdomności oraz bodaj jako jedyna parlamentarzystka kompetentnie wypowiada się o dochodzie gwarantowanym innych rozwiązaniach bliskich sercu radykalnej lewicy.

Jak chyba widać, nie dowodzę tutaj, że tylko prezydentura, wygrana w wyborach parlamentarnych czy inne formy instytucjonalnej polityki są jedynym sposobem zrobienia jej skutecznie. Uważam jednak, że wobec groźby dalszej klerykalizacji, neoliberalizacji i wyzysku, należy wreszcie zaproponować lewicową alternatywę. Pani Ogórek jest dla nas jak zielone światło w tej sprawie. Do roboty.

Ps. Jak wymyślałam tytuł tego felietonu, przypomniały mi się wspomnienia Eriki Jong, autorki feministycznej biblii lat 70, „Strach przed lataniem”, o Henrym Millerze, otóż, jak autorka ta dowodzi w jego biografii, Miller po ukazaniu się jej książki przysłał jej list z serdecznymi gratulacjami samodzielności, stylu, odwagi. – no tych wielu rzeczy, których autorka feministyczna naprawdę potrzebuje. I co myślę o tym teraz?? Cóż, jaki kraj, taki Miller.

Ewa Majewska